sobota, 30 czerwca 2012

ITALIA: TOSKANIA I UMBRIA

 
TOSKANIA I UMBRIA

Toskańskie i umbryjskie pejzaże zachwycają. Łagodne wzgórza i malownicze miasteczka otulone leciutką mgiełką, skąpane w delikatnych promieniach słońca. Cyprysy, winnice, błękitne niebo, kręta pusta droga...  Dokładnie tak sobie to wszystko wyobrażałam, kiedy wsiadałam na pokład samolotu lecącego z Poznania do Rzymu. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to będzie najcieplejszy czerwiec w tym rejonie od 1730 roku, ani że wzgórza tak łagodnie wyglądają tylko na zdjęciach.


Droga do Vescony
Dzień 1
Pierwsze chwile w Wiecznym Mieście to zderzenie z gorącem i ogromnym ruchem samochodowym. Pytamy jednego z taksówkarzy o dworzec kolejowy. Lotnisko Fiumicino, które właśnie opuszczamy jest zlokalizowane na peryferiach miasta i ze względu na ilość aut na ulicach wolimy do centrum dojechać koleją. Niedługą podróż kończymy na stacji Trasteverve, stąd - już rowerami - jedziemy na kemping Village Roma.

Odpoczywamy po podróży, po czym bez rowerów, za to z aparatem i statywem jedziemy komunikacją miejską na znany nam świetnie z telewizji plac św. Piotra. Plac, bazylika, okno z którego co niedzielę papież pozdrawia wiernych - chyba każdy to zna. Jest jednak czymś niezwykłym zobaczyć to wszystko na własne oczy. Cały wieczór spędzamy na placu i w jego okolicach. Kiedy zapada zmrok, robi się jeszcze piękniej. Podziwiamy Castel S. Angelo będący niegdyś kryjówką papieży, przechadzamy się uliczkami.


Castel Sant` Angelo
Dystans 3,34 km
Przewyższenie 37 m


Dzień 2
Rzym nigdy nie zasypia. O każdej porze dnia i nocy ruchliwa Via Aurelia biegnąca obok kempingu jest pełna samochodów. Prawie cały czas słychać jeżdżące na sygnale karetki pogotowia. Nikt już nie zwraca na to uwagi. Nowy dzień jest słoneczny i bardzo ciepły. Z trzydniowym biletem Roma Pass, umożliwiającym przejazdy komunikacją miejską oraz bezpłatny i pozakolejkowy wstęp do dwóch wybranych obiektów na terenie Rzymu, ruszamy zwiedzać miasto. Rzymskie ulice można określić jednym słowem: chaos. Wydaje się, że każdy jedzie tak jak mu się podoba. Miedzy samochodami przeciskają się wszędobylskie skutery, które często znienacka wypadają z bocznych uliczek. Kierowcy na siebie trąbią, a skrzyżowania obstawione są przez policję, która pilnuje, by jadący nie poblokowali się nawzajem. Częsta jest również jazda pod prąd, zwłaszcza, jeśli ktoś akurat planuje skręt w lewo i manewr ten wymagałby zmiany pasa ruchu.


Bazylika Św. Piotra
Rzym to zabytki. Zderzenie z taką ich ilością początkowo jest szokujące. Autobusem, a potem metrem dostajemy się w okolice placu św. Piotra. Na ulicy tłum ludzi, wszyscy idą tam gdzie my – pod bazylikę. Wejście do niej jest bezpłatne, ale i tak obowiązuje kolejka. Każdy kto chce zwiedzić świątynię musi przejść przez bramkę i poddać się kontroli. Przed wejściem do bazyliki, wdrapujemy się na jej kopułę. Tu już trzeba kupić bilet. Ci, którzy całą drogę na szczyt pokonują schodami płacą 5 EUR, natomiast ci, którzy wolą skorzystać z windy - trochę więcej. Wybieramy wspinaczkę. Szybko dochodzimy do wysokości, do której dojeżdża winda. Dalej już wszyscy idą pieszo. Po pokonaniu ostatniego stopnia  możemy cieszyć się pięknym widokiem na plac św. Piotra, ogrody watykańskie oraz okolicę.


Plac Św. Piotra
Schodzimy do poziomu windy. Jest tu całkiem bogate zaplecze turystyczne. Można skorzystać z toalety, kupić pamiątki i wysłać kartki z watykańskiej poczty. Po schodach w dół idziemy do bazyliki. Podziwiamy jej ogrom i bogactwo, odwiedzamy grób naszego papieża. Po wyjściu na plac św. Piotra uderza w nas upał. Słońce praży niemiłosiernie. Szukając cienia idziemy zobaczyć jak wygląda w świetle dnia Castel S. Angelo. Później odwiedzamy Piaza Navona. Ten długi plac, którego główną atrakcją są 3 imponujące fontanny ze słynną fontanną Czterech Rzek na czele, znamy z filmu Anioły i Demony. Jakby trochę w cieniu fontanny stoi kościół Sant` Agnese in Agone. Z Piaza Navona kierujemy kroki w stronę Panteonu. Docieramy tam równo z jakąś demonstracją, dookoła jest pełno policji. Wchodzimy do Panteonu, który jest najlepiej zachowaną antyczną budowlą w Rzymie. Duże wrażenie robi jego sklepienie oraz jedyne źródło światła oculus – otwór w szczycie kopuły.


Piazza Navona, Rzym
Rzym to niezliczone place otoczone zabytkami. Spacerując przechodzimy przez nie, raz po raz się zatrzymując. Przy słynnej fontannie di Trevi stoi policja, która pilnuje, by nikt się w niej nie kąpał. Fontanna ta to nie tylko kolejny zabytek, ale prawdziwe dzieło sztuki. Dookoła pełno turystów i napastliwych handlarzy usiłujących sprzedać nikomu niepotrzebne gadżety. Co ciekawe, kiedy tylko skręcamy w boczną uliczkę, tłum znika i nagle jest pusto i spokojnie. Wszyscy tłoczą się w tych miejscach, które szczególnie warto zobaczyć. Mijamy kilka placów i następne zabytki docierając w okolicę Forum Romanum. W oddali widać Koloseum. My jednak Forum Romanum zostawiamy sobie na następny dzień. Teraz idziemy zobaczyć, przypominający gigantyczną maszynę do pisania, Ołtarz Ojczyzny. Jest to duża budowla z białego marmuru będąca zarazem pomnikiem króla Wiktora Emanuela II i Grobem Nieznanego Żołnierza.
Korzystając z biletu Roma Pass wchodzimy bezpłatnie do Koloseum (normalnie wejście to 12 EUR). Później szukamy stacji metra i dowozimy się do schodów hiszpańskich.


Schody Hiszpańskie, Rzym
Dookoła tłum turystów, a pośród nich natrętni sprzedawcy. Przedzieramy się najpierw do podnóża stopni i podziwiamy niewielką fontannę z 1623r., później idziemy do góry, do stojącego na szczycie schodów XVI-wiecznego kościoła św. Trójcy. Wracamy na kemping robiąc po drodze zakupy.

Dzień 3
Od rana kontynuujemy zwiedzanie Rzymu. Odwiedzamy Piazza del Popolo z egipskim obeliskiem i fontanną, której strzegą 4 lwy. Kolejną atrakcją jest kościół Santa Maria Maggiore oraz plac Giardini Piaza Vittorio. Na Lateran jedziemy metrem. To właśnie kościół na Lateranie, a nie bazylika św. Piotra, jest najważniejszą świątynią chrześcijan. Z Lateranu wracamy na Piazza Republica. Byliśmy tam już rano, w czerwcu warto jednak wejść między godziną 12 a 13, by zobaczyć jak działa umiejscowiony w bazylice zegar słoneczno-astronomiczny. Wrażenie jest niezwykłe. Po wyjściu jedziemy metrem do bazyliki św. Pawła. Zwiedzamy, a potem, w ogromnym skwarze jedziemy zobaczyć Forum Romanum i Pallatyn. Obejście wszystkiego zajmuje nam kilka godzin i kiedy idąc Via Sacra opuszczamy kompleks jest już wieczór.
Via Sacra, Rzym
Dzień 4
Sobota to dzień naszego wyjazdu z Rzymu. Pakujemy namiot i cały dobytek do sakw i opuszczamy kemping. W sobotni poranek Via Aurelia jest nieco mniej zatłoczona niż w tygodniu. Rowerami jedziemy na pl. św. Piotra i przez chwilę kręcimy się po Wiecznym Mieście. Pod Panteonem jemy spaghetti i żegnamy Rzym. Na biletach Roma Pass docieramy do stacji La Storta i po opuszczeniu pociągu zaczyna się na dobre nasza podróż na rowerach.

Cały czas jesteśmy jeszcze blisko stolicy i na drogach wyraźnie to czuć. Natężenie ruchu samochodowego jest ogromne. Pośród niezliczonej ilości aut dojeżdżamy do wulkanicznego jeziora Bracciano położonego około 40 km na północ od Rzymu. Jest to jedno z największych jezior śródlądowych we Włoszech, jego powierzchnia wynosi 57,5 km2. Nad wodą morze ludzi szukających ochłody. Mimo, że powoli nadchodzi wieczór, cały czas jest upalnie. Chodząc po Rzymie czuliśmy, że jest gorąco, jednak dopiero teraz patrząc na rowerowy licznik, który pokazuje temperaturę, zdaliśmy sobie sprawę z tego jak bardzo.

Postanawiamy wydostać się jeszcze tego dnia z okolic jeziora. Wkrótce zaczyna się długi podjazd. W upale wspinaczka daje nam w kość i pod jej koniec brakuje już wody. Zatrzymujemy się przy pierwszej lepszej stacji paliw. Obok jest warsztat rowerowy, pracownicy już go zamykają gdy podjeżdżamy, ale ratują nas zupełnie za darmo dużą 1,5 litrową butelką wody mineralnej. Podjazd wreszcie się kończy i droga zaczyna opadać. Zjeżdżamy powoli, rozglądając się uważnie za miejscem na rozbicie namiotu. Znajdujemy starą zarośniętą ścieżkę odchodzącą od szosy. Wyraźnie widać, że od długiego czasu nie była ona uczęszczana. Przed rozbiciem namiotu rozprawiamy się z rozrośniętymi krzewami dzikich róż, aby ich kolce nie przeszkodziły nam w nocnym wypoczynku. 

Dystans 65,24 km
Przewyższenie 542 m


Dzień 5
Szybko odkrywamy, że Toskania i Umbria to kraina słowików. Każdego dnia słychać ich śpiew. Poranek jest słoneczny i wszystko wskazuje na to, że przed nami kolejny upalny dzień. Przed opuszczeniem naszej miejscówki noclegowej, jedziemy do grobów Etrusków. Miejsce to mijaliśmy wczoraj, jednak było już szarawo i nie zatrzymywaliśmy się. Wtedy priorytetem było znalezienie miejsca na nocleg. Około 9.00 jest już bardzo ciepło, tymczasem my zaczynamy podjazd do Tolfy. Po drodze smarujemy się kremami do opalania i z prawdziwą przyjemnością zatrzymujemy się przy kraniku z wodą. Jadąc do Tolfy położonej na wysokiej górce (musieliśmy pokonać 400m w pionie) nie wiemy jeszcze, że prawie wszystkie miasta i miasteczka będą zlokalizowane na wzniesieniach. Najbardziej stromy odcinek czeka na nas w samej Tolfie. Przychodzi nam się wspinać uliczką o nachyleniu dochodzącym do 13%. Pokonując podjazd w siodłach na obładowanych rowerach wzbudzamy niemałe zainteresowanie miejscowych. W ten sposób docieramy do niedużego kościółka. Dalej podjazd zakręca brukiem jeszcze mocniej pod górę i jego nachylenie znacznie przekracza 20%. Rowery zostawiamy na tym zakręcie i do kościoła górnego i ruin zameczku idziemy pieszo. To dobra decyzja, bo dróżka szybko przechodzi w schody, którym towarzyszą stacje drogi krzyżowej. Tak, w tym upale to prawdziwa droga krzyżowa! Za to widok z góry jest cudny. Możemy podziwiać nie tylko ciasną zabudowę Tolfy, ale też rozległą panoramę okolicy. Po zwiedzeniu najstarszej części miasta, zjeżdżamy w dół do jego obecnego centrum. Spotykamy tam mnóstwo szosowców. Tak jak oni robimy przerwę na kawę. Po jej wypiciu z zainteresowaniem przyglądamy się starym samochodom, które uczestniczą we właśnie  się odbywającym zlocie.


Tolfa
Z Tolfy aż do położonej nad morzem Civitavecchii jedziemy w dół. Miasta nie zwiedzamy, objeżdżamy za to jego północno wschodnie obrzeża w poszukiwaniu jakiegoś marketu spożywczego. W końcu udaje się nam znaleźć dużego E. Leclerca. Krzysztof idzie na zakupy, natomiast ja siadam na trawniku i patrząc na mapę oraz czytając przewodnik planuję trasę naszej wyprawy i wybieram kolejne warte odwiedzenia punkty. Po zakupach i krótkiej przerwie na małe co nieco, ruszamy w drogę. Jedziemy mało uczęszczanymi szosami biegnącymi wzdłuż zachodniego wybrzeża. Bokiem mijamy Tarquinię, nie wjeżdżając do niej. Poza tą jedną miejscowością otaczają nas płaskie pustkowia. Nie ma tu niczego co by mogło przyciągnąć turystów.  Spokojne szosy kończą się i z konieczności musimy wyjechać na ruchliwą dwupasmówkę - Via Aurelię. Spodziewaliśmy się, że przejazd będzie wyjątkowo nieprzyjemny, tymczasem (być może z racji kończącego się weekendu) arteria jest zatłoczona tylko w kierunku prowadzącym do Rzymu, w naszą stronę ruch jest znikomy. Poza tym mamy do dyspozycji szerokie pobocze. Ku naszemu zaskoczeniu jazda Aurelią okazuje się bardzo komfortowa. W Montalto odbijamy z Aurelii w prawo na lokalną szosę nr 312. Myśleliśmy, że będzie na niej spokojnie i widokowo, a tu niespodzianka - 312 okazuje się koszmarna. To całkowicie zakorkowana wąska szosa bez pobocza. Widząc co się dzieje wracamy na Aurelię i jedziemy nią jeszcze parę ładnych kilometrów, aż do Pesca Romana.

Po zjeździe z Aurelii znajdujemy bar, w którym nabieramy wody. Potem odbijamy w lewo i jedziemy na kemping. Pierwszy, który mijamy to w zasadzie małe gospodarstwo agroturystyczne. Jedziemy dalej i szosa zmienia się w ubitą, białą szutrówkę. W ten sposób docieramy nad morze i na chwilę idziemy na plażę.  Ta jest prawie pusta. Dojazd z plaży na kemping zajmuje jakieś 3 minuty, a pomarańczowe domki otoczone wysokimi drzewami są widoczne z daleka. Mimo, że to wieczór, nadal jest upalnie, idziemy więc pod chłodny prysznic. Dzień kończymy patrząc z namiotu na Monte Argentario. W ciepłych barwach kończącego się dnia górzysty półwysep wygląda zjawiskowo. Dookoła jest płasko i wynurzająca z morza góra wyraźnie wyróżnia się z otoczenia. Będziemy się zmagali z trudną, częściowo pozbawioną asfaltu drogą i obezwładniającym upałem. Ale to dopiero jutro. Teraz siedzimy przy namiocie delektując się pięknym, ciepłym wieczorem.  

Dystans 97,97 km
Przewyższenie 765 m

Dzień 6

Wstajemy bardzo wcześnie, jemy śniadanie i szybko  się pakujemy. Chcemy jak najwięcej przejechać zanim spiekota zrobi się nieznośna. Jest bezchmurnie i bezwietrznie, a to zapowiada upalny dzień. Zaczynamy od 4-kilometrowego szutrowego odcinka, który prowadzi z kempingu do szosy. Pod kołami pojawia się asfalt, a my jedziemy wzdłuż wybrzeża na północ. Monte Argentario leżące niedaleko archipelagu Wysp Toskańskich kiedyś samo było wyspą. Czas i morskie wody połączyły dawną wyspę ze stałym lądem dwoma piaskowymi lidami: południowym lido Feniglia i północnym tombolo della Giannella. Pomiędzy nimi rozciąga się laguna Orbetello ze środkową groblą i miasteczkiem o tej samej nazwie. Z góry wygląda to zupełnie tak, jakby ktoś trzema sznurkami przywiązał Monte Argentario do półwyspu Apenińskiego. Droga nad morzem Tyrreńskim jest płaska. Dopiero po wjeździe do Ansedonii, gdzie zaczyna się lido południowe, robi się bardzo stromo. Te 13% pod górę na obładowanych sakwami rowerach to krótka zapowiedź tego co będzie dalej.

Walczymy ze stromiznami i trochę kręcąc się w kółko szukamy wjazdu na mającą 6 kilometrów długości mierzeję południową. Zjeżdżamy na plażę, gdzie spotykamy sympatycznego Włocha, z którym rozmawiamy o futbolu. On mówi po włosku, my po polsku. Wspólnie na migi... i wszystko jasne! Już wiemy, że nasz nowy znajomy uważa, że polskiej reprezentacji w piłce nożnej nie pomoże nawet Robert Lewandowski. Włoch dobrze zna okolice i kieruje nas na właściwą drogę. Wjazd na południowe, objęte ochroną rezerwatową, lido jest świetnie zakamuflowany. Dostępu broni zamknięta brama, z boku jednak da się przejść lub przejechać rowerem. Przy bramie stoi tablica informująca o zakazie wjazdu rowerami. Jest to dziwne, bo obok działa wypożyczalnia rowerów i ludzie dość tłumnie wjeżdżają jednośladami. Bierzemy z nich przykład. Droga mierzeją to w całości wygodna gruntówka, która tylko na początkowym odcinku jest nieco piaszczysta. Jazda jest przyjemna, bo droga biegnie w cieniu piniowego lasu. Poza wszędobylskimi jaszczurkami spotkamy oswojoną sarenkę, która ufnie podchodzi do każdego licząc na smakołyki. Po przejechaniu piaskowego wału jesteśmy na półwyspie. Pojawia się asfalt, a wraz z nim samochody. I palące słońce.

Zaczynamy od wizyty na stacji paliw i moczenia włosów i koszulek w zimnej wodzie. Niewiele to pomaga, już na samym początku zdobywania półwyspu czujemy się tak jakby ktoś wrzucił nas do rozgrzanego piekarnika. Jedziemy w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Przejeżdżamy przez dość tłoczne Porto Ercole, w którym urzeka nas port jachtowy i piękna stara zabudowa. 
Porto Ercole
Po opuszczeniu miasteczka zabawa zaczyna się na dobre. Droga dookoła Monte Argentario zapewnia znikome ilości cienia. Rosną przy niej niewysokie drzewa i krzewy. Ścianki o kilkunastoprocentowym nachyleniu pojawiają się znienacka. Te podjazdy wykonywane na ciężkich, w pełni załadowanych rowerach i w warunkach prażącego okrutnie słońca, są prawdziwie mordercze. Kiedy tylko dojeżdżamy do wyższych drzew, zatrzymujemy się w ich cieniu, by choć trochę odpocząć od skwaru. Gdy nie ma drzew brakuje, chowamy się za skałami lub rozwijamy karimaty i na chwilę siadamy pod nimi. W słońcu temperatura dochodzi do 50°C! Prawdziwe szaleństwo. Zdesperowani, nawet na przydrożne słupy patrzymy jak na potencjalne źródło cienia. 


Na jednym z podjazdów
Mapa nie kłamie, faktycznie droga częściowo pozbawiona jest nawierzchni asfaltowej. Fragment ten to własność prywatna, a właścicielowi najwidoczniej nie zależy, by utrzymać swój odcinek w dobrym stanie przejezdności. Również nachylenie drogi zdaje się odstraszać potencjalnych śmiałków – 26 % podjazd po kamienistej gruntówce jest niczym jasny i dobitny komunikat właściciela drogi: „nie jedźcie tędy”. Odcinek bez asfaltu liczy sobie około 4 kilometrów długości. Raz po raz mijamy prywatne posesje. Często są one schowane za wysokimi ogrodzeniami i położone wśród niegościnnych skał. Po drodze nie mijamy żadnego sklepu, kawiarni, czy restauracji. Nie ma też hoteli, ani stacji paliw. Możemy za to podziwiać wspaniałą przyrodę. Wapienne skały Monte Argentario pięknie kontrastują z turkusowymi wodami morza Tyrreńskiego. Pełne uroku są też skaliste zatoczki. Przed nami pusta droga, skały, krzewy, a w oddali wyspa Giglio i widoczny z daleka wrak Costa Concordii – ogromnego wycieczkowca, który zatonął u brzegów wyspy na początku 2012 roku. Przeprawa dookoła wyspy zajmuje nam kilka godzin. W końcu, umęczeni upałem i podjazdami, docieramy do będącego niegdyś osadą rybacką Porto Santo Stefano. Obecnie to kurort i stolica półwyspu, z której odpływają statki wycieczkowe na wyspy Archipelagu Toskańskiego. W miasteczku tym przycupniętym w zachodniej części półwyspu zjadamy makaron na zimno w sosie ziołowym i kupujemy bilet na prom płynący na wyspę Giglio. Tak jak wiele innych osób chcemy z bliska zobaczyć wrak Costa Concordii, która rozbiła się o skały przy brzegu wyspy. Rejs jest drogi, a przewóz rowerów jeszcze bardziej tę cenę winduje. Jednoślady zostawiamy więc przypięte w porcie. Targani obawami, czy nie znajdą nowych właścicieli, z samymi tylko sakwami płyniemy na wyspę. Jest to ostatni prom tego dnia i wiemy, że nim też wrócimy. Obsługa promu pozwala, byśmy na czas zwiedzania wyspy (30 minut) mogli zostawić na pokładzie bagaż. Costa Concordia z bliska robi piorunujące wrażenie. Aż trudno uwierzyć, że kapitan odważył się podpłynąć tak blisko wyspy!
Costa Concordia
Pół godziny okazało się czasem wystarczającym by zobaczyć port, skromny kościółek i wrak wycieczkowca. Na prom wsiadamy tuż przed wypłynięciem. Godzinka rejsu mija szybko, siedząc podziwiamy Monte Argentario. Półwysep wyssał z nas dziś sporo sił. Po wyjściu z promu odetchnęliśmy z ulgą widząc, że rowery czekają na nas przypięte, tam gdzie je zostawiliśmy. Zakładamy sakwy i ruszamy w stronę kempingu. Jego właściciel jest pełen podziwu, że daliśmy radę objechać półwysep na rowerach z bagażami w ciągu jednego dnia. Bierzemy chłodny prysznic, po upalnym dniu to prawdziwa przyjemność. Wieczorem siedząc przy namiocie patrzymy na podświetlony krzyż stojący niedaleko najwyższego punktu półwyspu. Z tego miejsca wydaje się odległy i nieosiągalny. Wiemy jednak, że następnego dnia zobaczymy go z bliska.


Na drodze dookoła półwyspu Monte Argentario
Dystans 75,8 km
Przewyższenie 948 m

Dzień 7
Wstajemy wcześnie. Zostawiamy bagaże na kempingu i na lekko ruszamy na podbój najwyższego szczytu półwyspu - Monte Telegrafo (635 m. n.p.m.). Pierwsze dwa kilometry od wyjazdu z kempingu są płaskie. To dobra rozgrzewka. Po ich pokonaniu odbijamy w prawo pod górę i zaczynamy podjazd. Nachylenie jest równomierne. Początkowo to około 4%, kolejne metry pokonujemy więc z łatwością. Fragmentami robi się bardziej stromo, jednak nachylenie nie przekracza 10%. Jadąc w ten sposób, po niespełna 7 kilometrach drogi, docieramy do klasztoru p.w. Ofiarowania NMP,  za którego murami modlą się zakonnicy Zgromadzenia Męki Pańskiej (Pasjoniści). Klasztor, którego budowę rozpoczęto w 1733r., widoczny jest już z daleka. Jego duża, jasna bryła jest jakby wtopiona w masyw porośniętej drzewami góry. Pod klasztorem robimy krótką przerwę. Warto się tu zatrzymać, by zobaczyć z wysokości 275 m n.p.m. piaskowe lida łączące półwysep ze stałym lądem i groblę, na której leży Orbetello. Dojazd pod klasztor to jednak nie koniec wspinaczki. Najlepsze dopiero przed nami. Za klasztorem pojawiają się odcinki bardziej strome niż dotychczas. Cieszymy się, że jest jeszcze wcześnie i upał nie doskwiera. Jadąc bez sakw zdobywamy kolejne 200 m wysokości całkiem szybko i wkrótce docieramy do Croce Monumentale, wielkiego podświetlanego nocami krzyża oddalonego od klasztoru o 3 kilometry. Patrzyliśmy nań wczoraj wieczorem. Dziś możemy go dotknąć. Obok stoją wieże nadawcze obwieszone antenami, niczym choinki bombkami. Panorama roztaczająca się spod krzyża jest jeszcze ładniejsza niż ta spod klasztoru.


Klasztor Pasjonistów
Za krzyżem podjazd robi się dziwny. Bywa płasko, a chwilami droga nawet trochę opada. W końcu dojeżdżamy do budynków wojskowych. Jesteśmy na wysokości 550 m n.p.m. i teoretycznie dalej nie możemy jechać. Co prawda szosy nie zagradza żadna brama, ale ustawiony jest znak informujący o zakazie wjazdu. My jednak przez nikogo nie zatrzymywani, jedziemy. Szosa znowu lekko faluje, zastanawiamy się co będzie dalej, bo według wskazań altimetru mamy jeszcze trochę do podjechania. Niespodzianka w postaci upiornie stromej ścianki pojawia się nagle i od razu widać ją w prawie całej okazałości. Droga pnie się ostro pod górę. Trzeba mocno pracować, bo nachylenie przekracza 25%. Długa prosta zdaje się nie mieć końca. Pokonanie jej jest trudne. Pojawia się zakręt, nadal jest stromo, ale widać, że to już ostatnie metry. Tak oto zdobyliśmy najwyższy dostępny punkt półwyspu. Jesteśmy trochę rozczarowani, bo niestety nie ma stąd ładnego widoku. Z jednej strony wszystko zasłaniają drzewa, z drugiej jest wysoki płot z drutem kolczastym broniący dostępu do znajdujących się tu obiektów wojskowych. Robimy fotki, po czym zawracamy i rozpoczyna się zjazd. Idzie szybko i po chwili jesteśmy z powrotem na kempingu. Bierzemy prysznic, jemy makaron i pakujemy się. Skalisty półwysep opuszczamy północną mierzeją. Przez wiele kilometrów jest zupełnie płasko. W końcu wjeżdżamy na stały ląd. Zatrzymujemy się na pierwszej napotkanej stacji paliw. Wchodzimy do łazienki, zdejmujemy koszulki, moczymy je w zimnej wodzie i zakładamy na siebie. Potem moczymy również rękawiczki, buty i włosy.

Ten zwyczaj moczenia siebie i ubrań będziemy praktykowali kilka razy dziennie przez całą podróż. Znowu upał daje nam się we znaki. Jedziemy w upiornym skwarze i nie bardzo jest możliwość schowania się gdzieś w cieniu. Około 14.00 gdy robi się naprawdę nieznośnie, docieramy do dużego gospodarstwa rolnego. Na tyłach jego zabudowań jest kranik z wodą. Pracownicy pozwalają nam zeń skorzystać. Uzupełniamy butelki i bukłak oraz ponownie moczymy koszulki, buty, rękawiczki i włosy. „Caldo” to włoskie słowo, które często nam towarzyszy i po polsku znaczy „gorąco”. Pracownicy gospodarstwa nie kryją zdziwienia, że jedziemy w takiej gorączce. Im goręcej, tym cykady głośniej cykają. Żartujemy, że w ten sposób ogłaszają czas na sjestę.

Wspinamy się w stronę Manciano w pełnym słońcu. Kiedy tylko dostrzegamy rozłożyste drzewo, zatrzymujemy się pod nim. Siadamy i dopiero po chwili zauważamy, że obok rosną drzewka owocowe. Jest wiśnia i drzewo z kwaśnymi owocami trochę podobnymi do śliwek. Zjadamy trochę gdy pojawia się starsza pani, właścicielka posesji. Nie mówi po angielsku, ale jest bardzo sympatyczna. Zrywa owoce i nam przynosi, twierdząc, że te podobne do śliwek są dobre dla zdrowia. Do Manciano docieramy późnym popołudniem. 11% podjazdem wdrapujemy się do jego zabytkowego centrum, oglądamy zamek i fontannę, odwiedzamy też punkt informacji turystycznej. Upał nie ustępuje, jest po 19:00, a temperatura nadal przekracza 30°C. Nie wieje, na niebie nie ma chmur. Zjeżdżamy z zabytkowego centrum i jemy pizzę. Pizzą nie raczymy się zbyt często, bo w panujących tu upałach jest zbyt ciężko strawna. Makarony są zdecydowanie lżejsze. Kiedy siedzimy przy stoliku mamy okazję obserwować miejscowe dzieciaki ścigające się na rowerach. Jesteśmy zaskoczeni, bo aż dwaj z trzech chłopców jeżdżą na małych.... szosówkach! Przed opuszczeniem miasta robimy jeszcze zakupy i wyjeżdżamy szukając miejsca na nocleg.


Manciano
Dystans 75,62 km
Przewyższenie 1159 m


Dzień 8
Ze względu na straszne upały zmieniamy tryb życia i ósmego dnia naszej podróży po raz pierwszy wstajemy o 4.15. W Polsce o tej godzinie w czerwcu jest już widno, tu mamy nadal noc. Jest ciemno na tyle, że musimy sobie do śniadania świecić latarkami. Kiedy zwijamy namiot ciemność ustępuje szarości. Trochę dziwnie, ale wiemy już, że inaczej się po prostu nie da. Trzeba wstać przed świtem, by jak najwięcej przejechać zanim ulice zamienią się w wielką rozgrzaną patelnię. Nie dziwimy się, że Włosi robią sobie w środku dnia sjestę. Sjesta to nie lenistwo, lecz zdrowy rozsądek.

Rodzina w Polsce wiedząc o panujących we Włoszech upałach trochę się o nas martwi. Dostajemy bardzo ciekawego smsa w sprawie pogody: „o tej porze roku najwyższa temperatura to zazwyczaj 27°C. Obecnie na znacznej części kraju jest ona o 10°C wyższa, jednak w Wiecznym Mieście odczuwalna temperatura dochodzi do 45°C. Ta fala upałów ma potrwać w stołecznym regionie - Lacjum co najmniej do końca tygodnia. Media informują, że Włochy są obecnie najgorętszym krajem w Europie. W najbliższych godzinach stan tzw. alarmu upałowego ogłaszanego co roku w najgorętszych dniach lata ma osiągnąć najwyższy III stopień w kolejnych miastach. To zaś obliguje wszystkie służby do podwyższonej gotowości. W środę najwyższy czerwony alarm będzie obowiązywał oprócz Rzymu także m.in. w Latinie, Rieti, Viterbo, Perugii i Brescii. Obrona cywilna przygotowała w Rzymie 150.000 butelek z wodą, które rozdaje w pobliżu najbardziej nasłonecznionych zabytków i najczęściej odwiedzanych przez turystów miejsc. Dostają ją m.in. ludzie stojący w długiej kolejce do Muzeów Watykańskich. Woda oferowana jest także na stacjach metra i dworcach. Ludzie masowo szukają chwili ochłody w wielu słynnych rzymskich fontannach, na co tym razem surowa zazwyczaj straż miejska patrzy z pobłażaniem i zrozumieniem.” Z kolejnego smsa dowiadujemy się, że trafiliśmy na najgorętszy włoski czerwiec od 1730 roku! 

Ruszamy w drogę o 5.40, jeszcze przed wschodem słońca. Mamy 8% podjazd, ale jest przyjemnie chłodno, bo temperatura to 15°C. Pokonujemy 15km i wczesnym rankiem docieramy do Pitigliano, niezwykłego miasta na wysokiej (296 m.n.p.m.) tufowej skale. Na zdjęciach w moim przewodniku Pitigliano wygląda nierealnie. Odczucie nierealności jeszcze się pogłębia, gdy widzimy miasto na własne oczy. Zabudowa jest ciasna i ma kolor tufu, uliczki są wąskie i o tej godzinie jeszcze zupełnie puste. W niektórych miejscach czuć nieprzyjemny zapach uryny. Miasto raczej nie jest skanalizowane. Taka inwestycja, wziąwszy pod uwagę położenie miasta i jego zabytkowy charakter, musiałaby być piekielnie trudna do zrealizowana (o ile w ogóle możliwa) i bardzo droga.


Pitigliano, miasto na tufowej skale
Zwiedzamy Pitigliano, jemy ciastka, robimy zdjęcia.  Z miasta jedziemy pod górę do Casone i dalej do granicy dzielącej Toskanię i Lacjum. Dopiero po pokonaniu całego podjazdu i zdobyciu w upale wysokości 624m.n.p.m., udaje się naleźć kranik z wodą. Moczymy się i zaczynamy zjazd. Jedziemy nad drugi podczas tej wyprawy ogromny zbiornik wodny – kraterowe jez. Bolsena. Jego powierzchnia to aż 114,5 km2. Po drodze jeszcze raz moczymy koszulki. Korzystamy z wielkiej deszczownicy nawadniającej pole. Silny strumień omal nie wyrywa nam ich z rąk, a rolnik obsługujący urządzenie śmieje się z nas. Asfalt jest tak rozgrzany, że prawie do zera zdzieram bieżnik tylnej opony. Po drodze spotykamy sympatycznego szosowca. Rozmawiamy chwilę i za jego radą jedziemy do miejscowości Bolsena najprostszą możliwą drogą. Jest to długi zjazd. Tracimy wysokość bardzo szybko i wiemy, że przyjdzie nam za to zapłacić. Teraz jednak nie przejmujemy się tym, tylko lecimy w dół. Pęd powietrza i wilgotne jeszcze koszulki sprawiają, że prawie nie czujemy upału.

Znad jeziora jedziemy do Orvieto szosą nr SS1. Jedziemy pod górę, jednak miasta długo nie widać. Podjazd umilają trele słowików. Mamy wrażenie, że każdy krzaczek ma tu swojego słowika. Droga zaczyna opadać i dopiero wtedy odsłania się widok na Orvieto, które jest dalej niż początkowo myśleliśmy. Jesteśmy mniej więcej na wysokości miasta, jednak... pomiędzy nami a nim jest jeszcze dolina. Musimy w nią zjechać i wjeżdżając do miasta ponownie zdobyć wysokość. Tymczasem widok z naszej drogi na Orvieto jest wprost przepiękny.


Widok na Orvieto
Kiedy wspinamy się do miasta, mijamy biegacza. W tym skwarze trenuje podbiegi. Jesteśmy pod wrażeniem i zastanawiamy się, czy powinniśmy go podziwiać, czy raczej uznać za szaleńca. Do położonego na tufowej skale Orvieto wjeżdżamy o 14.00. Jest pięknie. Ze wszystkich miast i miasteczek, które odwiedziliśmy, Orvieto jest najładniejsze. Jadąc ciasnymi uliczkami dociera się na plac z zachwycającą, bogato zdobioną XIV-wieczną katedrą. Wrażenie jest piorunujące, bo całkiem zwyczajna zabudowa miasteczka w żaden sposób nie przygotowuje turysty na to, że za chwilę zobaczy tak wspaniałą budowlę. Wejście do katedry jest płatne. Przypinamy rowery, kupujemy bilet i wchodzimy do środka.


Orvieto, XIV-wieczna katedra
Po zwiedzeniu tego niezwykłego obiektu idziemy do punktu informacji turystycznej, który mieści się na tym samym placu. Punkt jest świetnie wyposażony. Można tu za darmo dostać dokładną mapę całej Umbrii, do której dziś wjechaliśmy. Cieszymy się zdobyczą i od razu rozkładamy ją na kamiennym bruku, którym wyłożony jest plac Duomo. Ta mapa będzie naszym przyjacielem przez kilka najbliższych dni. Opuszczamy miasto i aż do odbicia na drogę nr 79bis jedziemy koszmarnie ruchliwą szosą. Po odbiciu jest pod górę, ale można wreszcie odetchnąć z ulgą, bo nie ma już tylu samochodów. Wspinamy się ponad 100 metrów i znajdujemy urokliwe miejsce noclegowe – namiot rozbijamy pod opuszczonym zameczkiem.


Nocleg w ciekawym miejscu
Dystans 83,22 km
Przewyższenie 1227 m

Dzień 9
Wstajemy o 4.15. W ciemnościach jemy śniadanie i pakujemy się. Ruszając w drogę wiemy, że mamy do pokonania solidny podjazd. Po pokonaniu niecałych 300 metrów w pionie, zjeżdżamy tracąc 100 metrów i w ten sposób docieramy do Prodo. Miejscowość skryta w górach jest maleńka. W zasadzie nie ma tu nic poza kamiennym kościółkiem, zamkiem i kranikiem z wodą. Chociaż… jest coś jeszcze – piękny krajobraz. Z Prodo nadal jedziemy pod górę. Przy rozjeździe na Titignano zatrzymujemy przy samotnym gospodarstwie stojącym na kompletnym odludziu, by się wysmarować kremami z filtrami UV. Smarujemy się, gdy leniwie podchodzą do nas pies i kot z tego gospodarstwa. Kot jest ufny, mruczy i łasi się do nas. Pies jest trochę bardziej ostrożny. Zwierzaki są urocze i po oglądnięciu nas zajmują się sobą. Kot ociera się o psa, pies przytula kota i kładą się razem na środku drogi. Jest tak sielsko, że aż żal stąd wyjeżdżać! Czas jednak nagli, słońce jest coraz wyżej i robi się coraz cieplej. Jedziemy szosą nr SS 79bis do położonego na wysokim wzgórzu Todi.


Kawałek za Prodo psy i koty lubią się
Gdyby nie słońce, błękitne niebo i ogromne ilości kwiatów, krzewów oraz drzewek... w doniczkach i donicach (!!), włoskie miasteczka byłyby bardzo smutne. Nie ma tu praktycznie wcale drzew, ani innych roślin. Miasta są całe z kamienia. Todi też jest takie. W jego centrum pijemy kawę. Kawa, obok codziennego kilkukrotnego moczenia koszulek, to nasz nowy wakacyjny zwyczaj. Nigdzie nie ma tak dobrej kawy cappuccino jak w Umbrii. Pianka jest tak gęsta, że można ją polać miodem i miód nie spływa na dno filiżanki! Wyjazd z Todi to szalony 14% zjazd. Opuszczając centrum mijamy 3 bramy miasta: najpierw najstarszą etruską, potem młodszą rzymską i na końcu prawie nową, tj. średniowieczną.


Poranna kawa
Z Todi jedziemy w stronę Spoleto szosą równoległą do drogi nr SS3bis. Potem wjeżdżamy na drogę nr SR 418. O 13.00 temperatura dochodzi do 35°C w cieniu, a my docieramy akurat do nieciekawej Acquasparty. Nic tu nie ma, ale chcąc nie chcąc musimy tu właśnie zrobić sjestę i przeczekać najgorszy upał. Podczas sjesty jemy makaron, leżymy na karimatach i oddajemy się lenistwu. W dalszą drogę ruszamy o 17.15. Po godzince i 15 minutach mamy już pokonany podjazd i jedziemy w dół do Spoleto. Jego przedmieścia są pełne aut i na szosie jest nieprzyjemnie. Gdy wjeżdżamy do miasta, zbliża się wieczór. Zdajemy sobie sprawę z tego, że przed zmrokiem nie zdążymy zwiedzić Spoleto, bo jego stara, najciekawsza część wtopiona jest w zbocze masywnej góry. Myślimy o noclegu i wiemy, że trudno będzie coś znaleźć na dziko w mieście. Nie chcemy jednak się cofać. Jedziemy zatem przed siebie i licząc na cud rozglądamy się uważnie... za miejscem na rozbicie namiotu. Krzysztof kompletnie nie wierzy, że nam się uda, ja natomiast wierzę, że w końcu coś znajdziemy. Z głównej drogi raz po raz skręcamy w prawo. Niestety pudło za pudłem. W końcu jednak się udaje!


Spoleto, widok z namiotu
Droga przechodzi w gruntówkę, od której odchodzą wąskie zarośnięte ścieżki wspinające się stromo na zbocze porośnięte gajem oliwnym. Jedna z tych ścieżek okazuje się wprost stworzona dla nas. Co prawda rowery trzeba wpychać pod prawie pionową ściankę, ale trud opłaca się. Ścieżka rozmywa się wśród zarośli i znajdujemy płaski kawałek terenu pod namiot. Z miejsca tego mamy cudny widok na wtopioną w górę zabytkową część Spoleto. Po raz pierwszy nocujemy na dziko w mieście.


Spoleto, Ponte delle Tori
Dystans 88,93 km
Przewyższenie 1385 m

Dzień 10
Wstajemy tradycyjnie przed świtem. Gęste, częściowo suche zarośla, bliskość zabudowy, i obawa, że właściciel terenu nas zobaczy powodują, że tego poranka nie odpalamy kuchenki i nie pijemy do śniadania herbaty. Spakowani ruszamy na wczesnoporanne zwiedzanie miasta. Kiedy krążymy po wąskich uliczkach, Spoleto jeszcze śpi i dookoła jest pusto. Wiele obiektów, jak np. zamek, jest jeszcze zamkniętych. O 7.00 zaczynają otwierać swoje podwoje kawiarnie. Jak każdego ranka idziemy na pyszną włoską kawę cappuccino. Tym razem bierzemy też rogaliki na ciepło. W większości kafejek można bezpłatnie przeglądać gazety. Mimo, że prawie nie znamy włoskiego, zawsze korzystamy z tej możliwości. Szczególnie interesuje nas rubryka z pogodą i Gazeta dello Sport - obszerny dziennik dokładnie rozpisujący się o wydarzeniach sportowych we Włoszech i na świecie.

Ze Spoleto, wzdłuż szosy nr SS3, jedziemy na północ w stronę Asyżu. Po drodze odwiedzamy Foligno – spore miasto, położone na wypłaszczeniu terenu, z rozległymi handlowo – przemysłowymi przedmieściami. Miasto jest opisywane w przewodnikach jako nieciekawe, tym bardziej więc jestśmy zaskoczeni jego niedużym co prawda, ale ładnym i bardzo rowerowym centrum! Za Foligno nadal jest płasko, jedzie się łatwo aż do odbicia na Spello. Spello jest położone na wysokim wzgórzu i jako, że jest polecane turystom, postanawiamy je odwiedzić. Jest upalnie, stromo i wąsko. Jest też kameralnie, bo turystów spotykmy niewielu. Spod kościoła św. Seweryna stojącego w najwyższym punkcie miasta roztacza się rozległa panorama okolicy. Doskonale stąd widać, że na zachód od Asyżu jest płasko, a sam Asyż jest ulokowany na górce. Wzrok przyciąga potężna kopuła bazyliki MB Anielskiej stojącej kilka km od miasta św. Franciszka. 


Spello
Wiemy już zatem mniej więcej co przed nami. Opuszczamy urocze Spello. Tracimy całą wysokość i rozpoczynamy wspinaczkę do Asyżu. Szosa pnie się pod górę i jest zalana słońcem. Gdzieś na początku podjazdu jest odbicie na kemping. Planujemy najbliższy nocleg spędzić na kempingu, ale szukamy czegoś bliżej centrum. Niestety nie znajdujemy. Wyżej jest jedynie parking dla kamperów. Niepocieszeni i zmęczeni upałem chwilowo odpuszczamy zwiedzanie Asyżu i zjeżdżamy do kempingu z początku podjazdu. Żal tracić wysokość, ale nie mamy innego wyjścia, jeśli chcemy zwiedzać miasto bez ciężkich bagaży. Na zjeździe mija nas sporo samochodów. W końcu zjazd się kończy i robi się płasko. Dookoła nas rozległe pola, na niektórych żółcą się tarcze słoneczników. Jedziemy tak dość długo i w końcu docieramy na kemping. Rozbijamy namiot, jemy obiad, bierzemy prysznic i robimy pranie.

Późnym popołudniem na lekko jedziemy rowerami do Asyżu. Wjazd pod bazylikę św. Franciszka jest bardzo stromy. Ma nachylenie dochodzące do 11%. Tymczasem my na lekkich rowerach pokonujemy go zwinnie niczym kozice, budząc niemałe zdumienie i podziw innych turystów. Bazylika św. Franciszka to jeden z nielicznych obiektów, z których nie mamy zdjęć. W środku jest zakaz ich robienia i jest on egzekwowany. Świątynia jest wyjątkowo piękna, a szczególnie zachwyca sklepienie imitujące rozgwieżdżone nocne niebo. W tym miejscu czuć świętość Biedaczyny z Asyżu. Zauroczeni bazyliką jedziemy do kościoła św. Klary, oglądamy też dawny dom św. Franciszka i celę, w której zamknął go jego ojciec. Po zwiedzeniu obiektów sakralnych kontynuujemy wspinaczkę jadąc do ruin zamku.

Gdyby nie wąskie uliczki, liczni turyści i pielgrzymi, stromy zjazd z Asyżu mógłby być bardzo szybki. Opuszczamy miasto i udajemy się kilka kilometrów dalej do bazyliki MB Anielskiej. Jej kopuła jest imponująca również z bliska, a sama świątynia to prawdziwy monument. Niestety nie udaje nam się jej zwiedzić, bo jest już zamknięta. Przed powrotem na kemping w jednej z małych restauracyjek jemy pyszną pizzę na cienkim chrupiącym cieście. 


Asyż
Dystans 82,18 km
Przewyższenie 866 m

Dzień 11
Wstajemy przed świtem, jak co dzień. W porannej krzątaninie towarzyszy nam miejscowy kot. Naszym celem jest szybkie i sprawne dojechanie do głównego miasta regionu – Perugii, zanim na ulicach zrobi się tłoczno od samochodów i zanim zrobi się gorąco. Początkowo długo jest płasko, jednak sam dojazd do miasta okazuje się bardzo wymagający. Jest to długi odcinek o nachyleniu oscylującym cały czas między 11 a 15%. Pokonanie takiego nastromienia ciągnącego się w nieskończoność na rowerach z sakwami to duże wyzwanie. Z trudem, ale sprostałam mu. Wreszcie mordercza wspinaczka kończy się.


Perugia, widok ze schodów katedry
Perugia to ładne miasto, objeżdżamy całe jej centrum. Miasto opuszczamy długim zjazdem kierując się na Magione. Stąd mamy już blisko do największego na półwyspie apenińskim zbiornika wodnego – tektonicznego jeziora Trazymeńskiego. Jest ono faktycznie ogromne, ma powierzchnię aż 128km2. Kiedy docieramy do położonego nad nim Passignano, temperatura w słońcu przekracza już 40°C, więc robimy sobie sjestę. Jemy obiad i leżymy na trawniku nad jeziorem. Po sjeście udajemy się zwiedzać ruiny zamku znajdujące się na wzniesieniu. Wstęp kosztuje 2 EUR, ale warto wejść, bo z murów można podziwiać ładny widoczek na port z żaglówkami i miasteczko. Po opuszczeniu Passignano jedziemy jeszcze 20 kilometrów i przed Cortoną zaczynamy się rozglądać za miejscem na rozbicie namiotu. Sama Cortona położona jest na górze, jednak od południa otacza ją rozległy płaski teren przecięty kilkoma strumieniami. Namiot rozbijamy na kompletnie zarośniętej ścieżce nad jednym z nich. Mamy świetną okazję do osłuchania się z językiem włoskim, bo tuż za gęstwiną krzewów jest zamieszkałe gospodarstwo. Wjechaliśmy do Toskanii.

Dystans 80,26 km
Przewyższenie 740 m

Dzień 12
Wstajemy jak zwykle przed świtem i jest to nasz najzimniejszy włoski poranek. Jest zaledwie 11°C! Przyzwyczajeni do skwaru odczuwamy te 11°C jako dotkliwe zimno. Ruszając spotykamy spacerującego starszego pana. "Frisco" – mówi trzęsąc się z zimna. Odczucie zimna jest chwilowe, bo wypłaszczenie kończy się i zaczyna się podjazd do Cortony. We wczesno-porannych godzinach zwykle ruch uliczny jest znikomy. Tym razem jednak dość często wyprzedzają nas samochody. Czyżby do Cortony turyści ciągnęli już o świcie? Po zakończeniu wspinaczki i dotarciu do centrum dowiadujemy się skąd się wzięły te wszystkie auta. Okazuje się, że należą one do handlarzy, którzy na dwóch sąsiadujących ze sobą placach rozstawiają swoje stoliki z najróżniejszymi mniej lub bardziej niepotrzebnymi cudami. Pijemy kawę w  Bar Cafe Sandy, oglądamy stoiska, zwiedzamy miasteczko zatrzymując się przy Teatro Signorelli, katedrze i kościele p.w. św. Franciszka. Wspinamy się też do kościoła p.w. św. Małgorzaty i św. Mikołaja.


Cortona
Przyjemnym zjazdem wyjeżdżamy z Cortony na cel obierając Montepulciano słynące ze znakomitych win. Faktycznie w tych okolicach winnice to bardzo częsty widok. Dojazd do miasta to mozolna wspinaczka w ogromnej spiekocie. Przed trudnym podjazdem ostrzega nas nawet jadący z naprzeciwka szosowiec. W samym miasteczku też jest bardzo stromo. Zwiedzamy centrum, robimy zdjęcie katedrze na Pizza Granda i w restauracji na powietrzu jemy obiad. Wyjeżdżając z Montepulciano jesteśmy bardzo uważni. Zależy nam bardzo by nie przegapić odbicia na reklamowany w naszym przewodniku kościół San Biaggio, który ma być jedną z najpiękniejszych renesansowych budowli we Włoszech. Znajdujemy kościół, a ja w dodatku znajduję również 5 Euro. Po zwiedzeniu kościoła jedziemy do Pienzy. Dojazd nie jest wymagający kondycyjnie: najpierw droga opada, potem jest prawie płasko, a lekko pod górę robi się dopiero na samym dojeździe. 


Montepulciano
Pienza leży blisko Montepulciano i jest maleńka. Warto ją jednak odwiedzić, bo została wpisana na listę UNESCO. Największym zabytkiem i jednocześnie pomnikiem geniuszu architekta jest katedra, która została dosłownie wciśnięta pomiędzy starą zabudowę. Pienzę można obejść w pół godziny. Jeśli poświęci się jej więcej czasu – można ją poznać na wylot. Naszą uwagę zwracają liczne sklepiki z lokalnymi wyrobami, głównie serami i wędlinami. Mając ogromny wybór decydujemy się na długo dojrzewający ser i ostrą kiełbasę salami. Dzień chyli się ku końcowi, kiedy wyjeżdżamy z Pienzy. Przed nami zjazd. Toczymy się powoli szukając miejsca na nocleg. Znajdujemy je na serpentynie - na ostrym łuku od szosy odchodzi ślepa ścieżka. Miejsce ładne i bardzo równe. Taka lokalizacja namiotu zapewnia niezwykłe wrażenia akustyczne. Mamy wrażenie, że samochody jadą z każdej strony i wydaje nam się, że śpimy na środku ronda.  


Pienza
Dystans 64,07 km
Przewyższenie 1007 m

Dzień 13
Wstajemy jak zwykle o 4.15. Po śniadaniu zwijamy namiot, zakładamy na rowery sakwy i ruszamy. Poranek jest rześki. Kontynuujemy rozpoczęty wczoraj zjazd, później wspinamy się pod górę do S. Quirico d`Orcia. Miasteczko jeszcze śpi kiedy ciasnymi uliczkami wjeżdżamy do niewielkiego, zabytkowego centrum. W piekarni kupujemy ciepły chleb oraz rogaliki i pijąc kawę, w dopiero co otwartej kawiarni, przeglądamy poranną prasę. Dowiadujemy się, że podczas rozgrywanych właśnie meczy Euro 2012 Italia wygrała z Anglią 4:2.

Pokonując liczne pagórki jedziemy do Abbazia di Monte Oliveto Maggiore. Znowu jest gorąco i znowu musimy pokonywać stromizny.  Abbazia di Monte Oliveto Maggiore to duży klasztor Benedyktynów z XIV w. Na jego teren wjeżdża się przez most zwodzony w ufortyfikowanej bramie. Dalej do zabudowań klasztoru prowadzi  długa cyprysowa aleja. Wnętrza tzw. Wielkiego Klasztoru są zdobione 36 freskami obrazującymi życie św. Benedykta, malowanymi w okresie 1495-1508 przez dwóch malarzy. Ogromne wrażenie robi na nas refektarz ze starymi, masywnymi, drewnianymi stołami nakrytymi do obiadu. Po schodach idziemy do biblioteki pełnej starych ksiąg, których odrestaurowywaniem mnisi zajmują się po dziś dzień. Zwiedzamy też piwnice, w których niegdyś produkowane było wino, a sympatyczny pan po angielsku opowiada nam o historii tego miejsca. 


Abbazia di Monte Oliveto
Spod Klasztoru ruszamy do Asciano. Droga jest wyczerpująca, raz mamy kilkanaście procent pod górę, raz kilkanaście w dół. Ostatecznie do miasteczka prowadzi zjazd. Asciano wydaje się nam mało ciekawe i po zwiedzeniu kościoła św. Agaty jedziemy dalej znowu zmagając się z następującymi po sobie podjazdami i zjazdami. Zauważam, że Włosi niezbyt precyzyjnie oznaczają występujące na szosach nachylenia. Tam gdzie ze znaków wynikało, że będzie 20%, w rzeczywistości najczęściej było od 8-12%. Podobnie rzecz się miała z odległościami między miejscowościami.

Tego dnia planowaliśmy dojechać do Sieny, ale w potwornym upale cel zdaje się być nieosiągalny. Najbliższą miejscowością, w której możemy się zatrzymać i przeczekać największy skwar jest Vescona. Wioska jest mikroskopijna i prowadzi do niej podjazd o nachyleniu 10%. Wyczerpani lejącym się z nieba żarem rozkładamy się pod drzewami. Za naszymi plecami jest stare, drewniane ogrodzenie gospodarstwa. Mamy bardzo mało wody, do ugotowania obiadu nie wystarczy. Krzysztof idzie więc do gospodarstwa poprosić o nią. Okazuje się, że jest awaria i wody pitnej w kranie nie ma, dostał za to wodę w butelce. To jednak nadal za mało. Siedzimy pod cyprysami, kiedy do znajdującej się po drugiej stronie drogi hydroforni podjeżdża pracownik. Prawdziwi z nas szczęściarze! Krzysztof poprosi o wodę i dostaje tyle ile potrzebujemy. Po przeczekaniu największego upału, ruszamy w stronę Sieny. Jest w dół aż do Arbii będącej węzłem kilku dróg. Nagle pojawia się sporo aut. Ich ilość po dopiero co zakończonej jeździe po zupełnym pustkowiu jest wręcz szokująca. Z Arbii udajemy się do Sieny. Nie mamy dokładnej mapy i jedziemy trochę na wyczucie starając się podążać wzdłuż głównej arterii, jednocześnie na nią nie wjeżdżając. Za Arbią droga zaczyna znowu piąć się pod górę.


W drodze do Sieny
Siena to spore miasto. Na jednym z wielkich rond zastanawiamy się, czy jechać od razu na kemping (planujemy zostać przynajmniej 1 noc), czy też najpierw pojechać do zabytkowego centrum na wzniesieniu. Wybieramy drugą opcję. Wszędzie pełno samochodów, więc z radością witamy znaki informujące o wjeździe w strefę o ograniczonym ruchu. Miny szybko nam rzedną, bo przed nami wyrasta ściana. Nachylenie? Lepiej nawet o nim nie myśleć. Krzysztof wjeżdża na stojąco, ja po pokonaniu części w siodle, resztę idę. Wysokie, wręcz przytłaczające ciemne kamienice, ciasne uliczki i tłum ludzi. Głośno. Wszyscy się przepychają, wchodzą na siebie, pokrzykują. Odbieram to bardzo negatywnie. Nie jest łatwo przedrzeć się na rynek nazywany Campo i pod katedrę sieneńską. Plac Campo w kształcie muszli, na którym 2 razy w roku (2 lipca i 16 sierpnia) odbywa się Palio, z wysoką wieżą ratusza to punkt obowiązkowy dla każdego turysty. Trzeba też koniecznie przejeść po glinianym klepisku, po którym podczas Palio biegną w wyścigu konie. Warto zatrzymać się przy stojącej w górnej części placu fontannie Gaia. Siena położona na wzgórzu od zawsze miała problem z zaopatrzeniem w wodę. Wybudowano więc akwedukt, który kończy się na Campo właśnie tą fontanną. Szukamy punktu informacji turystycznej. Miał być gdzieś na Campo, niestety nie udaje nam się go znaleźć. Ktoś się postarał i dobrze go zamaskował.


Siena
Wielką atrakcją jest słynna pasiasta katedra sieneńska. Siena to nie tylko Campo i katedra, to również strome uliczki i cenne zabytki kryjące się za prawie każdym rogiem. Jest już jednak wieczór, dlatego jedziemy na kemping i zwiedzanie zostawiamy na jutro. Kemping rozczarowuje. Jedyną jego zaletą jest lokalizacja blisko centrum, poza tym jest bardzo drogi i trudno znaleźć płaski fragment terenu na rozbicie namiotu. Same skosy! Tak fatalnie nie było dotąd na żadnym kempingu. To, oraz duży ruch samochodowy i tłumy hałaśliwych turystów sprawia, że nie polubiliśmy Sieny. Gdyby tego wieczoru udało nam się zobaczyć wnętrze katedry, opuścilibyśmy Sienę już następnego dnia rano.


Siena
Dystans 81,54 km
Przewyższenie 1250 m


Dzień 14
Wstajemy o 5.55 i na lekko jedziemy do zabytkowej części Sieny. Tym razem do centrum docieramy inną, już nie tak stromą, drogą. Podjazdu prawie nie czuć. Jaka to różnica w porównaniu z wczorajszym popołudniem! Poranek w mieście to zamknięty plac Campo w związku z konserwacją klepiska polegającą na polewaniu go wodą. Jedziemy więc pod katedrę. Wstęp jest płatny, jednak jeśli ktoś chce jedynie zerknąć do środka, to może to uczynić przez otwarte drzwi. Korzystamy z tej możliwości, i nie wchodzimy do środka. Wracamy na plac, można już tam wejść. Z racji wczesnej godziny jest pustawo, możemy więc ze spokojem go objechać. Czy na pewno możemy? Zaraz pojawia się policjantka, która informuje, że na klepisku rowery trzeba prowadzić. Niewątpliwie dużą atrakcją byłoby wejście na ratuszową wieżę i zobaczenie wszystkiego z góry, jednak wieża otwarta jest tylko w niektóre dni tygodnia, w ściśle wyznaczonych godzinach, a wstęp jest płatny i kosztuje aż 8 EUR. 
Wieża otwarta była wczoraj. 
Dziś nieczynne. 
Nie wejdziemy. 
Z żalem opuszczamy plac. 
Centrum Sieny nawet wcześnie rano robi na nas złe wrażenie. Na domiar złego Krzysztofa omal nie potrąca jeden z dostawczaków, których po wąskich uliczkach centrum jeździ pełno. Trudno jest przewidzieć, który z nich i kiedy nagle wrzuci wsteczny bieg, albo niespodziewanie skręci. 


Siena
Po niemiłym incydencie mamy kompletnie dość Sieny. Czuję jak ogarnia mnie wściekłość. Przeciskanie się między autami okazuje się zwyczajnie niebezpieczne, czym prędzej opuszczamy ścisłe centrum i udajemy się na kawę. Po jej wypiciu wracamy na kemping. Pakujemy się i z prawdziwą radością wyjeżdżamy ze Sieny. Spod kempingu prawie od razu ruszamy pod górę. Wspinaczka podjazdem o nachyleniu mniej lub bardziej wymagającym ciągnie się aż do osiągnięcia miejscowości Castelina in Chianti. Chianti to region słynący z dobrego wina i pięknych widoków. W miejscowości nie bawimy długo. Oglądamy zameczek i kościół, przejeżdżamy skromnym deptakiem i opuszczamy miasteczko.

Zjazd do Poggibonsi jest dziwny. Jest bardzo długi i bardzo łagodny, zdaje się nie mieć końca. Nachylenie jest tak małe, że trudno jest się mocno rozpędzić. Rower niezbyt szybko, ale jedzie sam. Można spokojnie podziwiać widoki. W Poggibonsi robimy sjestę w parku. Jest strasznie gorąco. Mimo, że rozkładamy się w cieniu drzew, wcale nie znajdujemy ochłody, w dodatku atakują nas dziwne muszki. Gotujemy na obiad makaron i późnym popołudniem ruszamy do S. Gimignano. Z mapy wynika, że do miasta prowadzi jakaś boczna droga. Ku naszemu zdziwieniu droga ta jest bardzo ruchliwa. Jedzie się nieprzyjemnie, a im dalej tym gorzej. Zaczyna się podjazd, a samochodów cały czas pełno. 
Kręta, wąska droga. Na jednym z zakrętów pod górę ktoś próbuje mnie wyprzedzać i wtedy zza zakrętu z góry wyłania się TIR. Ostre hamowanie za mną i stłuczka, bo ktoś wjechał w bagażnik osobnikowi, który chciał mnie wyprzedzić. Ja natomiast w rowie. Uciekam do niego specjalnie nie wiedząc, czy auto za mną zdąży bezpiecznie wyhamować, czy może wjedzie we mnie. Niebezpiecznie i nerwowo. 


San Gimignano. Skoczy?
S. Gimignano jest niezwykłe. Już z daleka wzrok przyciągają kamienne, wysokie, czworokątne wieże zbudowane w XIII-XV w. Skojarzenie z najdroższą dzielnicą Nowego Jorku jest słuszne, bo miasto nazywane jest „Manhattanem średniowiecza”. Dawno temu włodarze miasta i jego zamożni mieszkańcy podkreślali swoje bogactwo stawiając wysokie wieże. Jedni i drudzy prześcigali się w stawianiu tych budowli, a każdy chciał postawić tą najwyższą. Część wież zachowała się do dziś i są one wielką atrakcją turystyczną. Z miasteczka wyjeżdżamy wczesnym wieczorem i szybko zaczynamy szukać noclegu. Znajdujemy fajną miejscówkę. Zadrzewiona ścieżka prowadzi na pole graniczące z gajem oliwnym i tam rozbijamy namiot.


San Gimignano
Dystans 72,14 km
Przewyższenie 982 m


Dzień 15
Wstajemy tradycyjnie o 4.15. Po ubogim śniadaniu (brakuje chleba, nie robimy nawet herbaty) wsiadamy na rowery. Droga jest pusta i jedzie się świetnie. Planujemy odwiedzić dziś Volterrę oraz podjechać możliwie blisko Pizy, tak by rano dnia następnego do niej dotrzeć. Przed wjazdem na główną drogę nr 68, musimy zrobić długi i ciężki podjazd. Za to na 68 zaczynamy od zjazdu. Utratę wysokości trzeba oczywiście odpokutować. Podjazd do Volterry jest długi i dość męczący. Na wjeździe do miasta zatrzymuje nas samotnie jadąca rowerowa turystka z Holandii. Opuszcza już miasto i ostrzega przed tutejszym kempingiem, na którym została okradziona ze wszystkich narzędzi rowerowych. Współczujemy jej, na szczęście nie planujemy noclegu w Volterze.

W miasteczku pijemy kawę i rozpoczynamy zwiedzanie. Pewną osobliwością jest katedra, która jest jakby wbudowana w ratusz. Po wyjeździe z miasta  i utracie wysokości, robi się płasko. Jest tak gładko, że aż nie możemy uwierzyć w to, że jesteśmy nadal w Toskanii. W takich warunkach jedziemy znacznie szybciej niż do tej pory. Błyskawicznie docieramy do Ponacaso. Za miejscowością jest już skwarnie i na dodatek droga robi się ruchliwa. Ale to dodatkowo nas motywowuje do szybkiej jazdy. Na jednej ze stacji paliw moczymy koszulki i włosy. Gnamy przed siebie, a Piza jest coraz bliżej. Można w zasadzie powiedzieć, że Cascina, do której wpadamy to prawie jej przedmieścia. Idzie nam świetnie i wobec tego, mimo gorąca, postanawiamy bez przerwy na sjestę dotrzeć do Pizy. Rano nawet byśmy nie pomyśleli, że przed 16.00 będziemy w Pizie! Wszak planowaliśmy do niej dotrzeć następnego dnia o poranku. 


Piza
Piza zaskakuje. Jeszcze przed dotarciem do osławionej krzywej wieży zauważamy, że miasto jest bardzo przyjazne dla rowerzystów. Cykliści są dosłownie wszędzie. W każdym możliwym miejscu są też poprzypinane rowery. Jadąc bardzo trzeba uważać, by nie doszło do rowerowej kolizji. Na rowerach jeżdżą wszyscy. Panie w sukienkach, panowie z teczkami, osoby starsze i młodsze, szczupłe i tęgie. Różne też są same rowery. Przejeżdżamy głównym deptakiem, przekraczamy mostem rzekę Arno i wkrótce wjeżdżamy na Campo Miracoli. Naszym oczom ukazuje się słynna krzywa wieża, która w rzeczywistości jest jeszcze bardziej krzywa niż na zdjęciach. Na tle zielonego, idealnie wypielęgnowanego trawnika, chronionego przed zadeptaniem przez straż miejską zarówno wieża, jak i pozostałe obiekty prezentują się olśniewająco. Dookoła tłum ludzi, ale to zupełnie inny tłum niż w Sienie. Zdecydowanie mniej podenerwowany, bardziej pogodny.

Z placu jedziemy na odległy o niespełna kilometr kemping. Rozstawiamy namiot, myjemy się, gotujemy obiad i jesteśmy gotowi na wieczorne zwiedzanie Pizy. Bez sakw, za to z aparatem, statywem, winem i ciasteczkami jedziemy na miasto. Zaczynamy od przejazdu uliczkami, a gdy zaczyna się robić szaro, wracamy na plac. Wieczorem strażnicy nie ganiają już turystów i można siąść na trawce i kontemplować krzywą wieżę. Robimy fotki i śmiejemy się z wymyślnych póz przyjmowanych przez ludzi, którzy na potrzeby zdjęcia udają, że podtrzymują lub próbują przewrócić wieżę. 

Dystans 117,91 km
Przewyższenie 816 m


Dzień 16
Wstajemy trochę później niż zwykle. Dziś planujemy wejść na wieżę, do katedry oraz do baptysterium. Przed wejściem na wieżę jedziemy dopełnić porannego rytuału polegającego na piciu włoskiej kawy. Wchodzenie na wieżę jest bardzo uporządkowane. Dzięki temu nie ma sytuacji, gdy na schodach lub na tarasie widokowym jest tłum przepychających się, zdenerwowanych ludzi. Wchodzą grupy 10 osobowe w ściśle określonych odstępach. Całość tj. wejście, zejście i pobyt jednej grupy na górze trwa dwadzieścia minut. Wchodzenie na krzywą wieżę to osobliwe przeżycie. Pochylenie jest wyraźnie odczuwalne dla idących po schodach. Błędnik szaleje. Idzie się od ściany do ściany. Momentami wspinając się ma się wrażenie, że idzie się w dół. Zupełnie niesamowite! Ostatnie schodki przed szczytem są mocno wyślizgane i strome.

Widok z wieży jest ładny. Po zejściu idziemy zwiedzać katedrę i baptysterium. To ostatnie trochę rozczarowuje. Przypuszczamy, że korzystniej w ramach kupionego biletu byłoby zobaczyć monumentalny cmentarz Camposanto. Wracamy na kemping i po spakowaniu się jedziemy na dworzec kolejowy. Odcinek około 80 kilometrów pomiędzy Pizą a Florencją decydujemy się przejechać pociągiem. FI-PI-LI, czyli Firenze – Piza – Livorno. Te trzy miasta można porównać do naszego Trójmiasta. Łączą je ruchliwe arterie oraz mniej główne, ale równie oblegane przez auta szosy. Obszar między Pizą a Florencją nie wydaje nam się ciekawy, ani przyjemny do jazdy rowerem. Bez żalu, wsiadamy do pociągu. Jest już gorąco i za pewnik uznajemy, że w pociągu będzie klimatyzacja. Faktycznie jest. Jest też przedział rowerowy. Zapowiada się komfortowa podróż. Niestety tuż po tym jak pociąg ruszył, klima zostaje wyłączona. Szybko robi się duszno i gorąco.

Do Florencji docieramy wymęczeni podróżą i przegrzani. Skutki przegrzania odczuwam zwłaszcza ja, mam wrażenie, że jestem bardzo chora. Słaniam się na nogach i bredzę. 
Florencja to wielkie miasto, które początkowo przytłacza. 
Ogromny ruch samochodowy. 
Masa ludzi. 
Mnóstwo zabytków. 
Gdzie jest kemping? 
W tych okolicznościach znalezienie noclegu na dziko jest niemożliwe. Siedzę w cieniu szukając ochłody. Nadaremnie, bo nagrzane mury i chodnik wypromieniowują ciepło, które aż bije od ścian. Ktoś znowu włączył wielki piekarnik i nastawił go na nieludzko wysoką temperaturę. Kiedy ja odchorowuję podróż pociągiem, Krzysztof w informacji turystycznej dowiaduje się gdzie jest kemping. Chcemy tam podjechać autobusem, kierowca jednak nie wpuszcza nas z obładowanymi rowerami. Wracamy więc na stację kolejową. Nieznośny upał zwala z nóg. Udaje nam się wydostać pociągiem z centrum. Przejeżdżamy jedną stację i potem już rowerami udajemy się na kemping. Jest nietypowy, od bramy do biura prowadzi długa, stara asfaltowa droga pnąca się pod górę. Samo biuro kempingu też niespotykane, urządzone w zabytkowej rezydencji. Takiego biura nigdzie wcześniej nie widzieliśmy. Na polu namiotowym rozstawiamy nasz przenośny domek. Tego dnia już nie wracamy do centrum. Zwiedzanie odkładamy na jutro.


Na kempingu we Florencji
Dystans 22,57 km
Przewyższenie 99 m


Dzień 17
Ten dzień w całości przeznaczamy na zwiedzanie Florencji. Namiot i cały nasz dobytek zostają na kempingu, a my na rowerach, uzbrojeni w aparat fotograficzny jedziemy na miasto. Rozpoczynamy od wspięcia się na wzgórze, z którego roztacza się panorama Florencji. Pod względem fotograficznym najlepiej jest pojechać tam rano. Generalnie Florencja jest płaska, ale podjazd na wzniesienie niczym nie ustępuje w swojej stromiźnie podjazdom w innych toskańskich miastach. Nagrodą za wspinaczkę jest piękny widok na miasto z wyróżniającą się kopułą i wieżą bazyliki. Uwagę zwracają też liczne mosty przerzucone przez rzekę Arno. 


Florenckie mosty
Po zjeździe ze wzgórza jedziemy pod bazylikę. W jej cieniu pijemy najdroższą podczas całej wyprawy kawę (8 EUR za dwie). Wstęp do świątyni jest bezpłatny. Jedyne co jest konieczne to odstanie swojego w kolejce innych turystów. Wejście na kopułę i wieżę jest już odpłatne. Czekając w kolejce spotykamy sympatyczną polską rodzinę. Samo wejście na kopułę jest nudne. Po prostu idzie się schodami. W jednym miejscu jest widok z góry na wnętrze bazyliki, ale patrzy się przez drobną metalową kratę, która skutecznie utrudnia fotografowanie. 


Florencja
Pod koniec wspinaczki można wyraźnie odczuć, że wchodzi się na nietypowy obiekt, bo ściany odśrodkowe są kopułowato pochyłe. Trzeba iść śmiesznie wygiętym zwłaszcza, że na schodach jest ciasno i tłoczno. Ach, gdzie ten porządek, którego doświadczyliśmy na krzywej wieży w Pizie! Po zejściu z kopuły wchodzę jeszcze na wieżę. Lubię zdobywać wysokie obiekty architektoniczne. Wszelkie wieże, kopuły, latarnie morskie zawsze są dla mnie celem. Nie mogę więc sobie odmówić tej przyjemności. Krzysztof czeka w cieniu bazyliki. Uznał, że kopuła mu wystarczy. Mając porównanie mogę stwierdzić, że wejście na wieżę jest zdecydowanie bardziej atrakcyjne. Budowla jest ażurowa i można oglądać miasto (w tym i kopułę) z różnych wysokości. Na wieży jest też przewiewnie, a przy okazji zdecydowanie mniej tłoczno i... taniej. Po zejściu z wieży jeździmy sobie jeszcze po uliczkach i placach Florencji, po czym wracamy na kemping, by zjeść obiad. Wieczór spędzamy na spokojnym przygotowaniu się do ruszenia w dalszą drogę następnego dnia oraz na oglądaniu półfinałowego meczu Euro 2012 Italia – Niemcy. Italia wygrywa i na kempingu panuje prawdziwa radość.


Florencja
Dystans 25,75 km  
Przewyższenie 161 m


Dzień 18
Kiedy wstajemy o 4.15, na kempingu nadal trwa impreza. Kończy się dopiero około 5.00, kiedy jesteśmy już prawie gotowi do wyjazdu. Sobotni poranek to dobry moment na opuszczenie dużego miasta, zwłaszcza gdy ma się do pokonania długi podjazd i zdobycie najwyższego punktu wyprawy. Droga prawie od razu zaczyna się delikatnie wspinać. Potem robi się bardziej stromo, zdobywamy wysokość i… nagle pojawia się zjazd. Chwila i jesteśmy w Borgo. Robimy małe zakupy, pijemy kawę i jedziemy. Przed nami kontynuacja podjazdu szosą nr 302. W miarę upływu czasu robi się coraz goręcej. W Razzuolo zauważamy, że niedaleko drogi płynie strumień. Zjeżdżamy do niego, zdejmujemy koszulki i moczymy je w chłodnej wodzie. Za Rontą podjazd robi się bardziej wymagający. Pojawiają się serpentyny, na których bezszelestnie wyprzedzają nas szosowcy. Spotykamy ich potem raz jeszcze w najwyższym punkcie – na przełęczy Passo della Colla (913m.n.p.m.). Tam, podobnie jak oni, siadamy na ławeczkach przy znajdującym się tu sklepiku. Robimy sobie fotkę z tablicą, na której wypisane są wysokość oraz nazwa przełęczy i zaczynamy zjazd. O ile podjazd był mało widokowy, o tyle zjazd często przerywamy, by robić kolejne zdjęcia. Widoki są przepiękne! Przed 15.00 docieramy do Cassiano i robimy sjestę. Przy ławeczkach, w cieniu drzew, gotujemy obiad. Jest idealnie, bo tuż poniżej ławeczek mamy kranik z wodą. 


Najwyższy punkt wyprawy
Jedynym większym miastem jakie tego dnia odwiedzamy jest Faenza. Podoba nam się centrum, które jest trochę podobne do krakowskiej starówki. Siadamy przy jednym ze stolików i zamawiamy lody. Odwiedzamy też informację turystyczną, w której udaje nam się zdobyć bardzo dokładną mapę okolicy. Za sprawą tej właśnie mapy możemy jechać w stronę Ravenny zupełnie bocznymi i nieuczęszczanymi przez turystów drogami. Dzięki temu oglądamy rozległe plantacje kiwi, nektarynek, winogron i słoneczników. Kiwi i nektarynki zdecydowanie dominują w krajobrazie. Ciągną się jak okiem sięgnąć. Trudno w tych warunkach znaleźć miejsce na namiot, bo drzewka i krzewy są posadzone w równiutkich rzędach i nie bardzo jest gdzie się schować. Słońce powoli chyli się ku zachodowi, kiedy trochę już zdesperowani wchodzimy na teren niezamieszkanego gospodarstwa rolnego. Rozbijamy namiot na jego tyłach i zasłonięci przez budynek jesteśmy niewidoczni od strony ulicy. 


Plantacja kiwi
Dystans 126,12 km
Przewyższenie 1314 m

Dzień 19
Poranek jest cichy i spokojny. Trasa jest zupełnie płaska i do najbliższej miejscowości, tj. do Russi, dojeżdżamy szybko. W miejscowej kawiarni jesteśmy jednymi z pierwszych klientów. Włoskie miasta i miasteczka wcześnie rano mają w sobie szczególnie dużo uroku. Uliczki są jeszcze puste, kawiarnie dopiero otwierają swoje podwoje i nie dokucza jeszcze skwar. Jadąc przez uśpione miasta może się wydawać, że wszyscy mieszkańcy z niewiadomego powodu nagle wyjechali. Z Russi jedziemy do Ravenny. Decyzja, by zwiedzić Ravennę zapada zupełnie spontanicznie, bo początkowo planowaliśmy pojechać prosto do Cervii i tam spędzić czas przed wylotem do Polski. Mamy jednak bezpieczny zapas czasu. Kiedy docieramy do Ravenny nadal jest wcześnie i miasto jeszcze nie zdążyło się obudzić. Kręcimy się po uliczkach i opuszczając Revennę zauważamy tabliczki informujące, że do Cervii prowadzi szlak rowerowy. Postanawiamy nim właśnie pojechać. Szlak jest dobrze oznakowany. Zatrzymujemy się niedaleko Ravenny, w Classe, by zwiedzić kościół z VI w. Jego wnętrze jest cudowne w swojej prostocie. Malowidła na ścianach, obrazujące pasterza i stado owiec przedstawiają początki chrześcijaństwa. Pod kościołem moczymy koszulki i szlakiem toczymy się do Cervii. Szlak początkowo jest białą szutrową drogą, która później chowa się w lesie. Dopiero przed samą Cervią ścieżka robi się piaszczysta i mało wygodna dla rowerów z sakwami. Zjeżdżamy na szosę, będąc już praktycznie w Cervii. Centrum miejscowości z ratuszem jest zupełnie puste. Raz po raz ktoś przemyka przez duży, zalany słońcem plac. Prawdopodobnie wszyscy letnicy spędzają czas na plaży. Szukając kempingu dojeżdżamy do wioski o rowerowo brzmiącej nazwie – Pinarella. Bierzemy prysznic, robimy pranie i po zjedzeniu obiadu jedziemy na znajdującą się kilkadziesiąt metrów dalej plażę. Trudno na niej wypocząć. Leżak na leżaku, człowiek na człowieku i upiornie ciepła woda w morzu, która w żaden sposób nie może dać ochłody. Wolimy jednak wypoczynek na rowerach. 


Ravenna
Po powrocie z plaży planujemy pójść oglądać finałowy mecz Euro 2012. To wielkie wydarzenie, bo w finale Italia gra z Hiszpanią. Kemping się wyludnia, wszyscy wychodzą i idą w sobie tylko wiadome miejsca na mecz. Za pewnik przyjmujemy, że wszyscy ci ludzie podążają na plac ratuszowy w Cervii. Wsiadamy na rowery i jedziemy tam. Kiedy docieramy na rynek okazuje się, że jest tam równie pusto jak wczesnym popołudniem. Tymczasem minuty uciekają i mecz właśnie się rozpoczyna! Dusząc na pedały ile sił w nogach wracamy na kemping. Wiemy, że tam na pewno jest TV. Mecz oglądamy z grupką osób, które tu zostały. Niestety Włosi przegrywają 0:4 i robi się smutno. Tak cichej nocy na kempingu nie doświadczyłam nigdy i nigdzie wcześniej. Szkoda przegranego meczu.


Euro 2012
Dystans 83,79 km
Przewyższenie 60 m


Dzień 20
Poranna Gazeta dello Sport na pierwszej stronie przedstawia Mario Balotellego z twarzą mokrą od łez. Pijemy kawę i przeglądamy gazetę. Wyczytujemy też, że to właśnie dziś w Sienie odbędzie się Palio – szaleńczy wyścig konny po klepisku dookoła Campo. Co ciekawe, nieważne jest czy jeździec dotrwa w siodle do końca, liczy się tylko to, który koń będzie pierwszy na mecie. Po kawie jedziemy do Rimini. Po drodze zatrzymujemy się w Casenie pod pomnikiem Marco Pantaniego. W Gatteo a Mare spotykamy mniej więcej 10 – letniego chłopca jadącego na szosówce. Jedzie razem z ojcem, który wyraźnie robi synowi trening. Jadą szybko, utrzymując stałą prędkość około 27 km/h. Pytam ojca, czy możemy sobie z chłopcem zrobić zdjęcie. Ten zgadza się. To ciekawe, w końcu w Polsce nie spotyka się dzieci jeżdżących na kolarzówkach. 


Marco Pantani
Droga do Rimini jest nudna. Jest płasko. Kolejne miejscowości zlewają się w jedną całość i jedna płynnie przechodzi w drugą. Ogrodzone plaże są całkowicie zastawione leżakami. Dookoła pełno sklepików i straganów. W miarę upływu czasu na ulicę wylega coraz więcej turystów i pojawia się coraz więcej aut. Oto kurort! To zupełnie inne oblicze Italii od tego, którego doświadczyliśmy podczas naszej wyprawy. Jednak samo Rimini to nie tylko plaża. To też całkiem ładne, stare, nieduże centrum. Robimy sobie przerwę. Jemy ciastka siedząc na długich kamiennych stołach, z których miejscowi handlują kwiatami. Początkowo chcieliśmy wracać z Rimini główną obwodnicą. Pomysł ten jednak okazał się fatalny. Ruch samochodowy jest bardzo duży i zwyczajnie strach tam jechać rowerem. Wracamy więc na drogę, którą jechaliśmy rano. Niewiadomo skąd pojawia się przed nami cyklista ubrany jedynie w turkusowe kąpielówki i klapki. Jego rower ma wąskie opony. Chłopak jedzie 25-30km/h. Siadamy na koło. Wkrótce przyłącza się jeszcze jeden rowerzysta na wąskich oponach, tempo wzrasta. W ten sposób bardzo szybko docieramy do Bellaria. Tam chłopak w turkusowych kąpielówkach odbija. My natomiast jedziemy dalej w stronę Pinarelli. Po drodze zatrzymujemy się pod muzeum Marco Pantaniego. Niestety jest akurat przerwa i nie możemy go zwiedzić. Zaglądamy za to przez szyby. Widzimy jego trofea sportowe, stroje, rowery.

Wracamy na kemping i robimy sjestę. Zamawiamy spaghetti pomodoro, potem kawę cappuccino. Po sjeście pakujemy się i ruszmy w stronę Forli. Jutro opuszczamy słoneczną Italię, żegnamy się z tym pięknym krajem. Na wylotówce z Cervii jest duży ruch. Jedziemy wśród solnisk i gdy tylko pojawia się odbicie z głównej drogi, uciekamy z niej. Mijamy kolejne nieduże miejscowości: Villa Inforno, Pisignano (tu zatrzymujemy się przy starym kościółku), Matelica, Mensa, S. Maria Nova, Forlimpopoli. Udaje nam się znaleźć nocleg niecałe 10 km od Forli, w sadzie brzoskwiniowym. To najgorętsza noc podczas tych wakacji. Temperatura nie schodzi poniżej 26°C. Po raz pierwszy ściągamy z namiotu tropik i śpimy pod samą moskitierą. 


Ostatnia noc
Dystans 102,43 km
Przewyższenie 95 m


Dzień 21
Po raz ostatni wstajemy o 4.15. Nie jemy śniadania, nie pijemy herbaty. W pośpiechu się pakujemy i zwijamy namiot. Wszystko przez ciągnik, który jeździ to w jedną, to w drugą stronę. Jakoś tak dziwnie blisko nas. Boimy się, czy to czasem nie właściciel sadu. Czym prędzej więc uciekamy. Już o 5.20 jesteśmy przed budynkiem lotniska w Forli. Odpalamy kuchenkę i robimy gorącą herbatę, jemy też śniadanie. Opuszczamy Italię, nim robi się gorąco. O 11.30 jesteśmy już w Warszawie na dworcu PKP. 

Dystans 26,59 km
Przewyższenie 67 m


Podsumowanie:
Kilometrów na rowerach: 1375,47
Przewyższenie: 13520m
Waga mojego bagażu na rowerze: 14,3kg
Całkowity koszt (z przelotami dla 2 osób): 5523,33 zł (w tym 1174,24 zł – przelot).

Trasa: Rzym – Bracciano – Tolfa – Civitacchia – Montalto – Pesca Romana – Ansedonia – Monte Argentario – Porto Stefano – Monte Telegrafo – Manciano – Pitigliano – Casone – Bolsena – Orvieto – Prodo – Titignano – Todi – Acquasparta – Spoleto – Foligno – Spello – Asyż – Perugia – Magione – Passignano – Cortona – Montepulciano – Pienza – S. Quirico d`Orcia – Abbazia di Monte Oliveto Maggiore – Asciano – Vescona – Arbia – Siena – Poggibonsi – S. Gimignano – Volterra – Ponasaco – Cascina – Piza – Florencja – Borgo – Razzuolo – Ronta – Passo della Colla – Cassiano – Faenza – Russi – Ravenna – Classe – Cervia – Pinarella – Rimini – Pinarella – Villa Inforno – Pisignano – Matelica – Mensa – S. Maria Nouva – Forlimpopoli – Forli.

Więcej fotek:

 https://picasaweb.google.com/102656043294773462009/ITALIA_MINI?authuser=0&authkey=Gv1sRgCOrj7tm23qbonQE&feat=directlink