sobota, 19 października 2013

HARPAGAN 46 (Kwidzyn)

Po raz pierwszy na Harpagana pojechaliśmy koleją, a cały bagaż mieliśmy w sakwach na rowerach. Jak sakwy, to rower bez pełnego zawieszenia. Zamiast lekkiego i komfortowego Marina pojechała zatem ciężka i twarda Merida. Wyjątkowo Harpagana poprzedziliśmy krótką wyprawką po okolicy. Do bazy rajdu docieramy w piątek około 17:00. Na tyle wcześnie, by ze spokojem wybrać miejsce na prawie pustej jeszcze sali. Załatwiamy wszystkie formalności i chłoniemy harpaganową atmosferę. Spać ciężko, bo światło pali się do głębokiej nocy. Pobudka w sobotę następuje o nieludzko wczesnej godzinie. Jemy śniadanie i idziemy na start.

Gdzie te punkty?
Trawa na boisku pokryta jest szronem. Jest zimno. Bierzemy mapy i próbujemy planować trasę. Nie wiem, czy to wina oświetlenia boiska, czy jeszcze się do końca nie obudziliśmy, w każdym razie punkty ledwo widać i nie bardzo idzie zrobić wstępny plan. Patrzymy z całych sił i zauważamy, że trzy punkty są po drugiej stronie Wisły. Decydujemy się zacząć właśnie od nich. Jeszcze przed mostem na Wiśle wpadamy w mgłę. Jest gęsta i sprawia, że chłód jest wyjątkowo dotkliwy. Jadę wolno. Pamiętając ostrą infekcję po wiosennym H45 trzymam taką prędkość by nie pogłębiać oddechu i nie łykać zimnego powietrza. Jakby tego było mało, jedzie mi się dziwnie ciężko. W rezultacie wyprzedzają mnie chyba wszyscy.

Przybieżeli do Betlejem
Pierwszy punkt kontrolny, na który uderzamy to PK10. Początek to szosa, która wiedzie przez wieś o nazwie Betlejem, potem jest teren. Gdy ścieżka się kończy jedziemy szczerym polem, na którym widoczne są młode oziminy. Objeżdżamy to pole prawie dookoła, a potem przedzieramy się przez krzaki i wypadamy na normalną dróżkę. W końcu, po ponad 25 km od startu, mamy zaliczony PK10. Wyjazd w stronę następnego PK to terenowy podjazd. Początkowo łagodny, później ścianka w wąwozie o nachyleniu aż 16%. To jedyny moment, gdy odstępuję od postanowienia jazdy bez głębokiego oddechu. Sprawdzam, czy dam radę zrobić ściankę na ciężkim rowerze z sakwą. Kiedy kończę podjazd jestem zadowolona z sukcesu - kopytka nadal ładnie wierzgają.

Jak narada, to z drwalami
Wydostajemy się znad rzeki i przez chwilę jest miło. Nie ma mgły i nawet widać słońce. PK9 to niestety znowu wjazd w paskudną mgłę. Znowu dotkliwy ziąb.  Cała jestem oszroniona. Nie tylko ja, rower też. Krzysztof skrobie mapnik, ja licznik. Polara nie skrobię, bo nie chcę go porysować. Ale zimno! Znajdujemy punkt i jedziemy na PK17 – na szczęście ostatni po tej stronie Wisły. Jest tak zimno, że zakładam kaptur, zaciągam wszystkie ściągacze, zapinam do oporu wszystkie zamki. PK nie znajdujemy od razu. Ile się da dojeżdżamy szosą, potem odbijamy w lewo, w teren i po Krzycha naradzie z drwalami... kręcimy się w kółko! W końcu rezygnujemy z poszukiwań. Czuję, że zamarzam. Zsiadam z roweru, robię przysiady i skaczę by choć trochę się rozgrzać. Chwytam rower, by z powrotem na niego wsiąść i zauważam, że przednie koło się nie kręci. Hamulec je ładnie trzyma. Już wiem dlaczego jazda była taka ciężka! Czekam na Krzysia. Wraca i sprawdza ten hamulec.  Okazuje się, że jedna ze sprężyn wyleciała w kosmos i mam pęknięty trzpień. Super. Jakoś mi to zabezpiecza, ale przód działa na słowo honoru i kompletnie mu nie ufam. Ostatecznie znajdujemy nieszczęsny PK17 i wyjeżdżamy z niego jadąc w stronę Wisły. Droga jest coraz gorsza, aż w końcu praktycznie znika w krzakach. Jest tylko mgła, a w niej chowa się rzeka. Zmarznięta i z częściowo niesprawnym rowerem jestem wściekła. Z tej złości i zimna wydzieram się na Krzycha i klnę w głos. Zawracamy i przez PK17, a potem znaną nam już szosą  jedziemy w stronę mostu na Wiśle. Pomysł, by zacząć od doliny Wisły nie był najlepszy. Zmarzliśmy do szpiku kości. Z ulgą opuszczamy ten teren.

Opanuj gniew
Jedziemy na PK6, który znajduje się przy nieistniejącej już przeprawie promowej przez Wisłę do Gniewu, miasta reklamującego się chwytliwym hasłem: „Opanuj Gniew”. To chyba najłatwiejszy nawigacyjnie punkt rajdu. Dojazd jest w całości szosowy. Poza problemem z przednim hamulcem, współpracy odmawia tylny i trochę mnie to podłamuje. Po potwierdzeniu punktu robimy krótką przerwę na posiłek i szosą wzdłuż Wisły jedziemy na PK18. Mamy wiatr w plecy i wychodzi słońce. Temperatura nieznacznie (ale jednak) odbija się wreszcie od zera. PK18 zlokalizowany jest malowniczo przy wybudowanej 100 lat temu zabytkowej śluzie w Białej Górze. Imponująca budowla przyciąga wzrok i budzi podziw. Z 18 jedziemy na PK14. Znowu ile się da pokonujemy szosami, potem kawałek robimy terenem i jesteśmy na punkcie. Na dojeździe do Ryjewa rower znowu strajkuje, tym razem w roli głównej występuje tylna przerzutka. Co za dzień! W Ryjewie wstępujemy do sklepu. Robimy małe zakupy spożywcze i jedziemy na PK8 położony nad małym jeziorkiem. Teraz przed nami długi odcinek do PK20 umiejscowionego kawałek za Mikołajkami Pomorskimi. Jedziemy szosami, więc kilometry szybko uciekają i z każdą chwilą jesteśmy bliżej celu. Kiedy napotykamy znak, że nasza szosa po paru kilometrach kończy się ślepo, zupełnie się tym nie przejmujemy. Jesteśmy przekonani, że jest to ślepa droga dla samochodów, a nie dla rowerów. No i… mamy rację! Auto faktycznie raczej nie przejedzie, bo nowo powstający odcinek drogi jest zalany. Mijamy Mikołajki i wkrótce zdobywamy tłustą dwudziestkę.

Wyhamuj w porę
Stąd jedziemy na PK12. Nasze tempo jest spokojne, można nawet stwierdzić, że niemal spacerowe, ale co zaskakujące punkty jakoś same się zbierają. Na dojeździe do „12” dogania nas dwóch chłopaków. Robią wszystko by potwierdzić punkt przede mną. Ale cóż… czasem „wszystko”, to nadal za mało. Odbijam kartę przed nimi. Dziwimy się, że stosunkowo atrakcyjne wagowo punkty są całkiem łatwe nawigacyjnie. Nie trzeba latać po krzakach i ścieżkach widmach, które istnieją jedynie w mapowej teorii. Droga na PK16, ulokowany na leśnym parkingu, jest również łatwa. To prawie w całości szosa zakończona brukowanym zjazdem. Ten zjazd przy moich hamulcach, które prawie nie działają, jest straszny! Zastanawiam się nawet czy nie krzyczeć na wszelki wypadek, że mam niesprawne hamulce, gdyż zdaję sobie sprawę, że gdyby ktoś mi zajechał nagle drogę, nie wyhamuję w porę. Zaliczamy punkt, którego obsługa powoli zabiera się już do wyjazdu. Po odbiciu karty brukowany zjazd staje się podjazdem. Jedziemy po ostatni na tym Harpaganie punkt – PK1. Co jest dość niespodziewane okazuje się, że punkty mało wartościowe wagowo są relatywnie trudne do znalezienia i często trzeba się doń przedzierać paskudnie zarośniętymi i wyboistymi ścieżynkami. Odnajdujemy PK1 i ruszamy w drogę do bazy.

Wieczorową porą
Zapas czasu szybko się kurczy. W tej sytuacji konieczności przełażenia przez tory kolejowe na dziko i pchania roweru przez szczere pole zdecydowanie nie towarzyszy entuzjazm, a raczej nerwówka. W końcu wydostajemy się na polną gruntówkę i tu spotykamy Turystę z forum podrozerowerowe.info. Krótka wymiana zdań i każde z nas jedzie po swojemu do mety. Przed samą metą jeszcze nieprzyjemny zgrzyt. Wszyscy się spieszą, z lewej na naszą szosę wypada jakiś młody i zajeżdża mi drogę. Mówię mu dosadnie co myślę o takim zachowaniu. Jadąc do mety przemierzamy chyba całe miasteczko. Na dojeździe do boiska sportowego panuje bałagan. Po pochylniach przy schodach jadą zarówno ci co spieszą się na metę jak i ci, którzy kręcą się niespiesznie po osiągnięciu mety. Słysząc wrzaski i piski hamulców nie jadę pochylniami przy schodach, lecz zbiegam na boisko skarpą. No i w końcu jest. Meta! Meldujemy się na niej o 18:22, mając 8 minut zapasu do limitu czasu. Odstawiamy rowery, pijemy pyszną kawę, potem jemy bardzo słony makaron w towarzystwie Daniela Śmieji. Wieczorem na sali gimnastycznej, przed oficjalnym zakończeniem imprezy, zbiera się Grupa Wyszehradzka (Stasiej, Paweł, Krzysztofy dwa i ja). Są wśród nas też forumowicze z podrozerowerowe.info (magfa i michał) oraz żona Pawła Małgosia, która w tym roku podczas brevetowego przejazdu pokonała 600km.
Na tym Harpaganie zrobiliśmy 150km, ponad 2 godziny marnując na nie-jazdę.  Zaliczyliśmy 11 punktów kontrolnych i zdobyliśmy 37 punktów wagowych. Tytułu Harpagana na trasie TR200 nie zdobył nikt.

sobota, 14 września 2013

Maraton szosowy w Świnoujściu 14.09.2013

Mimo, że zapisaliśmy się z Krzysiem na maraton, do końca nie wiedzieliśmy czy pojedziemy. Mnie przez cały tydzień gnębił katarek, Krzysia to samo dopadło dwa dni przed maratonem. W piątek czuliśmy się w miarę ok., więc wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy do Świnoujścia. Na miejscu, po załatwieniu wszystkich formalności, pojechaliśmy na małe zakupy, a potem do schroniska młodzieżowego na nocleg. Zastaliśmy tam między innymi Teresę Ostrowską i Jana Ambroziaka.  

No jedź wreszcie! 
Tym razem dystans giga był dziwny. 324 km to takie cudactwo z pogranicza giga i ultra. Zostałam wylosowana do pierwszej grupy startowej, która miała ruszać o 6.00. Start został jednak przesunięty na 6.45. Mimo to wstać trzeba było wcześnie, gdy jeszcze było ciemno. Zjedliśmy obfite śniadanie, po czym ruszyliśmy rowerami na prom, by przeprawić się na miejsce startu. W mojej grupie miałam między innymi Krzysia „Klana” Łańcuckiego i Zdzisława Kalinowskiego. Tuż przed startem udało się nam zamienić kilka miłych słów. Tak jak ostatnio w Kluczborku, tak i tu miałam mały problem z wpięciem prawego buta w pedał. Ruszyłam jako ostatnia z grupy, ktoś nawet do mnie krzyczał, że mam jechać wreszcie. 

Ja i oni 
Na szczęście na początku była krzywa trylinka, a niedługo potem tory kolejowe. To sprawiło, że grupa nie ruszyła od razu mocnym tempem. Zaczęłam przebijać się do przodu i niedługo potem jechałam z chłopakami z mojej grupy. Kiedy obróciłam się, zauważyłam że za nami zostało kilka osób. Z kolei przed nami, w dość znacznej odległości jechali we dwójkę Klan i Zdzisław. Jechaliśmy tak sobie równym tempem, gdy zauważyłam, że pierwsza dwójka zwalnia i czeka na nas. Nie mogłam w to uwierzyć, ale wszystko wskazywało na to, że już za chwilę będziemy jechać razem! No i faktycznie tak się stało. Ze Zdzisławem przez chwilę nawet jechaliśmy ramię w ramię i trochę gadaliśmy. Potem on wyświadczył mi uprzejmość i na moment schował się za mną, bym mogła się pochwalić, że udało mi się jechać przez kawałek drogi przed nim.  

Supergrupa od środka  
 Zmiany były krótkie i początkowo niektórzy wskakiwali za mnie. Klan przypilnował jednak, by nikt nie unikał pracy na przedzie grupki. Zasugerował mi, bym normalnie przesuwała się do przodu i gdy przyjdzie moja kolej od razu schodziła do tyłu. Ja jednak trochę się bałam. Nigdy w życiu nie jechałam z tak mocną grupą i spodziewałam się, że mogą mnie urwać w każdej chwili, a ci co akurat będą za mną, będą musieli wykonać solidną pracę by z powrotem doskoczyć do grupy. Jechałam więc ostatnia i gdy tylko ktoś schodził ze zmiany, lekko zwalniałam i wpuszczałam go na przedostatnie miejsce. Potem był podjazd Międzyzdroje. Jakimś dziwnym trafem nie jechałam wtedy ostatnia i gdy tylko górka się zaczęła, obróciłam się by powiedzieć chłopakom, by szybko wjechali przede mnie, bo tu na pewno zostanę zerwana. Tymczasem okazało się, że nie mam do kogo gadać. Ku swojemu zdziwieniu, byłam ostatnia. Kilka osób odpadło, nim górka zaczęła męczyć. Jesteście ciekawi jak szybko jechała supergrupa na tym podjeździe? Trochę zwolnili - trzymali trzydziestkę. Wytrzymałam ten podjazd i nadal gnaliśmy razem. 

Pościg 
Kolejny podjazd to górka w Dargobądziu, tam byłam pewna na bank że odpadnę. Uciekłam mocno do prawej, by nikogo tam nie przyblokować. Grupa zajmowała gdzieś połowę szosy. Udało mi się nie zerwać i nawet dostałam pochwałę, że ładnie jadę. Było bardzo przyjemnie aż do Recława, gdzie był odcinek brukowy. Oni poszli tam ostro, ja średnio. Klan myślał, że to już ten moment, gdy odpuściłam i od tej chwili czekam na swojego Krzycha. Po bruku miałam sporą stratę do grupy. Było też lekko pod górę. Postanowiłam się spiąć i spróbować do nich dociągnąć. Wiedziałam, że nie stać mnie na długi sprint i, że jeśli ktoś z nich się nie obróci i lekko nie zwolnią, to nie mam szans ich dogonić. To było chyba moje największe dotychczasowe maratonowe szaleństwo. Nigdy w życiu nie jechałam tak zapamiętale. Moje tętno osiągnęło wartość 189, a żołądek się skurczył jak do wymiotów. Wtedy stał się cud. Klan się odwrócił i spostrzegł, że gonię. Zamienił kilka słów ze Zdzisławem. Grupa zwolniła, Klan nawet na chwilę odłączył od reszty i ostatnie metry doholował mnie. Krótko potem zaczęły szeleścić papierki. Grupa się posilała. Zdzisław jechał tuż przede mną (jak to fajnie móc napisać coś takiego!), kręcił spokojnie bez trzymanki i coś tam sobie jadł. Moje serce wreszcie się uspokoiło i znowu było super. Domyślałam się, że wspólna jazda potrwa do momentu aż dojdzie nas najsilniejsza część drugiej grupy. Ktoś z naszego peletonu już dużo wcześniej wspominał, że na nich czekamy. 

Ci, którzy spuchli po 40 kilometrach 
No i się pojawili. To było chyba z 5 osób. Dołączyli i tempo od razu wzrosło. Teraz prędkość 40 km/h i powyżej była trzymana cały czas. Chłopak z nr 7 na plecach powiedział, że on tu jedzie te 300 km tylko tak, aby dojechać. Ja mu na to, że czekam na męża i jestem tu aż do tej pory przez przypadek. Chłopak z nr 5 powiedział, że teraz to już nie da rady się za nimi utrzymać. Supergrupa ruszyła na SERIO. A my, którzy po 40 km wspólnej jazdy spadliśmy z koła pokrętnie się sobie nawzajem tłumaczyliśmy, zamiast po prostu przyznać: tak, spuchliśmy. Siódemka utrzymał się za supergrupą najdłużej. Piątka i ja zostaliśmy sami. Okazało się, że piątka to Zbigniew Dudas, który tego roku wraz z Markiem Zadwornym objechał dookoła nasz piękny polski kraj. Ciągnął mnie i wcale nie marudził, nie wypychał na zmiany. Mi natomiast było bardzo wygodnie, bo kolega miał szerokie plecy i był wysoki. Głupio było mi się jednak tak cały czas się wieźć, więc dałam mu łącznie dwie zmiany (które on zaraz skasował). Jechaliśmy w ten sposób przez około 40 km. Siódemkę, czyli Krzysztofa Czubiniaka, w końcu dogoniliśmy (jeszcze przed pierwszym bufetem), ale on z bufetu uciekł pierwszy i załapał się do jakiejś grupy, która nas wyprzedzała. 

Radosne spotkania 
Po pierwszej nawrotce zaczęła się najweselsza część maratonu, cały czas mieliśmy w sobie mnóstwo energii, a z naprzeciwka jechały kolejne grupy. Uśmiechy, machnie sobie, radosne okrzyki, pozdrowienia, żarty. Wśród tych wszystkich ludzi był mój Krzysztof. Dogonił nas około 30 km przed Świnoujściem. Mąż przyjechał z mocnym wsparciem, wraz z nim byli: nr 18 (Zbigniew Maciaszczyk – współpracowaliśmy również w Kluczborku), nr 1 (Piotr Rębacz) i jeszcze jeden chłopak w pomarańczowej koszulce z napisem Szczecin na rowerze typu MTB. Krzysztof z tej radości, żeśmy się wreszcie spotkali, na podjeździe za Płocinem dał taką zmianę, że porwał grupkę. Gdzieś po drodze urwał też Zbigniewa Dudasa, o co miałam trochę żalu, bo w końcu chłopak zapewne trochę się ujechał ciągnąc mnie bez żadnej pomocy. Potem już było bez szaleństw. Bufet w Świnoujściu. Chwilę tam zabawiliśmy i dojechał Zbigniew. Poczekaliśmy i ruszyliśmy razem. Na początku drugiej pętli wyprzedzaliśmy ludzi z rajdu rodzinnego. Trzeba było być czujnym i zachować dużą ostrożność. Raz, że ruchliwa droga nr 3 (z szerokim poboczem co prawda – ale jednak), dwa – sporo małych dzieci. 

Kawa czy herbata? 
Drugie kółko jechało mi się źle. Czułam się zupełnie słaba i gdy widziałam na liczniku, że to dopiero 150-któryś kilometr, wpadłam w rozpacz. Starałam się nawet nie myśleć o tym, że to nie jest jeszcze nawet półmetek. Nic nie gadałam, ale myśli miałam czarne. Byłam przekonana, że za chwilę chłopaki pouciekają i zostaniemy z Krzychem sami. Moje czarnowidztwo się nie sprawdziło. Niestety nie udało się zrealizować planu Krzysia, by podczas całego maratonu zatrzymać się na bufecie tylko 2 razy. Zatrzymywaliśmy się za każdym razem. Bufet Stępnica. Kawa czy herbata? I kawa, i herbata. Najpierw jedno, potem drugie. Nawrotka i lecimy do Świnoujścia. Chłopaki raz po raz wydmuchują nosy przez ramię. Raz po raz nosowy aerozol trafia mi w twarz. Jestem trochę jak publiczna chusteczka do nosa. A fe! Pogoda nam cały czas dopisuje. Zapowiadali deszcz, a świeci słońce. Na pierwszej pętli bez wiatru, na drugiej trochę dmucha, ale bez tragedii. Cały czas kogoś mijamy z naprzeciwka. Kilka razy widzę Irenę, Teresę, Marzenkę i Anię Kruczkowskie (każda jedzie na swój wynik), Anię Zakens oraz wielu innych przyjaciół i znajomych. Jest ich tylu i mijamy się tak często, że szybko tracę rachubę kogo, kiedy i gdzie widziałam. Atmosfera jest znakomita. Prawdziwe kolarskie święto. 

Rakieta odrzuca człony
Na trzecim kółku odzyskuję siły. Czuję się świetnie. Trochę przyspieszamy. Na dojeździe na bufet w Stępnicy mam taki przypływ mocy, że... daję Krzyśkowi zmiany. Tymczasem dwójka z naszych chłopaków łapie kryzys. Krzysiu zaczyna kalkulować i wychodzi, że możliwe jest złamanie przez nas 11 godzin. Gnamy. W Racimierzu po raz kolejny mamy tego samego kibica. Facet mocnym głosem dopinguje nas, wzmacnia swój przekaz wykrzykując przekleństwa i wyraźnie się wczuwa w swoją rolę. Na bufecie w Stępnicy spotykamy Gosię Szalewicz i „siódemkę”. Siódemka na nasz widok mówi, że już ucieka i proponuje nam, byśmy nie spieszyli się za bardzo. Ze śmiechem mówię: dorwę Cię! Obaj Zbigniewowie siedzą na bufecie chwilę dłużej niż my. Ruszamy we trójkę: Krzysztof, Piotr i ja. Wspólnymi siłami doganiamy 7. Siódemka daje mocne zmiany, Krzysztof też. Urywamy Piotra. Przypominamy startującą rakietę, która kolejno odrzuca człony. Siódemka zaczyna straszyć, że ma plan by jak najszybciej być na mecie. Mówię mu by leciał, że nie będziemy go blokować. Krzysztof jeszcze za nim krzyczy, że Organizator kazał by wracać przez miejscowość Dargobądź, bo policja zmieniła zdanie i postanowiła wlepiać mandaty tym co pojadą obwodnicą. 

Majowy poranek 
Na podjeździe za Płocinem Krzysztof Czubiniak (7) się oddala, a potem... doganiamy go. Od teraz jedziemy razem. Mój Krzysztof prowadzi prawie cały czas, więc zachęcam gromkim „do roboty” by siódemka dał zmianę. Siódemka niezbyt wesoły przystąpił do pracy. Po tej akcji niestety nie utrzymał już koła. Kolejny człon rakiety poleciał... Teraz do pracy przystępuję ja. Jedziemy z Krzysiem po zmianach. Obijałam się przez 300 km. Rześka jestem jak majowy poranek. Mogę ciągnąć z prędkością 34 km/h. Potem są dziury i łaty przed Świnoujściem. Niedługi, acz paskudnie nierówny odcinek. Tu gubię Krzysztofa. Jest głodny, sporo się napracował. Tak oto, na samej końcówce rakieta została sama. I cóż się wtedy okazało? Że ta rakieta zamiast rozwinąć prędkość kosmiczną może lecieć maksymalnie 32 km/h. Szału nie ma. Meta, rakieta spada. To już koniec lotu. Czas brutto 11:00:48, o 49 sekund za długo. 

W złotych płaszczach
A na mecie Klan czekający na Irenkę i witający przy okazji mnie. Są też Pepe i nasi organizatorzy Czarek z żoną Elą i synem. Po chwili wjeżdża mój Krzyś, potem kolejni koledzy, których pogubiliśmy, wjeżdża Gosia Szalewicz, Grzegorz Stachowiak, Marek Janiszewski. Wyłudziłam od organizatora 2 folie NRC i w takich złotych płaszczach mile spędzamy czas czekając na wjazd Irenki. Na jej widok wiwatujemy, skaczemy, szeleścimy folią. Pełna radość. A potem na prom, pod prysznic i na imprezkę przy rybce. 
W tym miejscu serdecznie dziękuję chłopakom, którzy ze mną współpracowali: Krzysiowi Łańcuckiemu i Zdzisławowi Kalinowskiemu za to, że mogłam zobaczyć ich w akcji. Zbigniewowi Dudasowi za to że samotnie ciągnął mnie przez 40 kilometrów. Piotrowi Rębaczowi i Zbigniewowi Maciaszczykowi za uczciwe zmiany. Krzysztofowi Czubiniakowi za motywację - jego dogonienie było moim celem przez prawie cały maraton. Mojemu mężowi za pracowitą sobotę. Organizator jest super! Bufety jak zwykle w Świnoujściu były genialne. Cudowne były zwłaszcza bułeczki, jakich nie ma nigdzie indziej. Kawa i herbata na bufetach to prawie rozpusta. Impreza na zakończenie maratonu też fantastyczna i z pyszną rybką. O cudownej atmosferze przez cały dzień nie wspomnę. Czarek, jesteś świetnym organizatorem. Jesteś po prostu super!

sobota, 13 lipca 2013

Maraton szosowy w Kluczborku 13.07.2013

Na maraton w Kluczborku zapisaliśmy się w ostatniej chwili i był to nasz pierwszy Supermaraton w tym sezonie. Największą zachętą do wzięcia udziału była lista startowa, a na niej nazwiska przyjaciół i znajomych, których ostatnio widziałam (w większości) w zeszłym roku. Po pasjonującej lekturze listy startowej powiedziałam do Krzysztofa: „my też musimy tam być!” W piątek po pracy zjedliśmy szybki obiad, dokończyliśmy pakowanie i ruszyliśmy w drogę. Po 21.00 byliśmy na miejscu. Na sali gimnastycznej radosne powitania z dawno nie widzianymi ludźmi. Byli: Tomek i Leszek Marchelowie, Ania i Marzenka Kruczkowskie, Edward Dąbrowski, Tomek Ignasiak, Ania i Robert Zakensowie, Teresa Ostrowska, Heniu Fortoński, Pepe i wiele innych osób. I tylko czasu było mało na rozmowy, bo powoli była to już pora na sen. Wszak rano mieliśmy wziąć udział w maratonie.

Ranek wyglądał mniej więcej tak: w sercu maj, za oknem październik. Biuro zawodów działało w sali, w której spaliśmy i wkrótce zrobiło się tłoczno. W tym tłumku wypatrzyłam kolejne znajome twarze: Irenka Kosińska, Krzysztof Łańcucki, Grzegorz Kowal, Zdzisław Kalinowski, Jacek Olszewski, Gośka Pawlaczek oraz jej rodzice. W międzyczasie z ponurego nieba zaczął padać deszcz. Zapowiadał się piękny, szary dzień. Mój start o 9.06. W grupie mam Klana, który obwieszcza zasady jazdy: pierwsze kółko bardzo szybko, na drugim przyspieszamy, a na trzecim finiszujemy. Robi się bardzo wesoło. Ruszamy i od razu na wstępie mam problem z przypięciem się do roweru. Po raz pierwszy biorę udział w maratonie używając butów z pedałami zatrzaskowymi. Wpinanie zajęło mi okropnie dużo czasu i gdy wreszcie się udało, grupka majaczyła gdzieś w oddali… Rozpoczęłam więc samotnie. Początek był niezły. Pędziłam z prędkością 34-38 km/h i szybko dogoniłam jednego chłopaka z mojej grupki. Trochę jechaliśmy razem, moje tempo było jednak nieco szybsze i po kilku kilometrach współpracy miły kolega życzył mi powodzenia w dalszej jeździe. Od tej pory jechałam sama.

Krzysztof jadący razem z Markiem Janiszewskim dogonił mnie na 16 kilometrze. Bardzo się ucieszyłam na ich widok. Wkrótce pojawił się podjazd z oznaczeniem 10%. W rzeczywistości nie taki diabeł straszny. Mój licznik wykazał tylko 4%. Jechaliśmy tak sobie, a deszcz padał i padał. Początkowo było tylko 14 stopni, w najcieplejszym momencie dnia temperatura skoczyła do 17. Ciemne chmury tańczyły po niebie i były momenty gdy przez tą szarość mogło się wydawać, że to już wieczór. Trasa obfitowała w zakręty, niektóre fragmenty były dziurawe, a przez kałuże i mokre od deszczu okulary trudno było ocenić jak głębokie mogą być dziury pod nimi. Trasa była bardzo ładnie oznakowana, a miejsca które mogły okazać się szczególnie niebezpieczne były dodatkowo zaakcentowane. Bardzo podobały mi się odcinki wytyczone po wąziutkich nitkach asfaltu.

Tego dnia nie trzeba było jechać specjalnie długo by zmoknąć doszczętnie. Aby osiągnąć poziom namoczenia podobny do tego jaki prezentuje osoba, która weszła w ubraniu z rowerem do jeziora wystarczyło przejechać kilka pierwszych kilometrów. Woda chlapała na wszystkie strony. Leciała z nieba, spod kół towarzyszy, a samochody fundowały nam efektowne fontanny. Wodę miałam w oczach, nosie i w ustach. Można się było niemal utopić. Były chwile, gdy nie widziałam prawie nic. Po pierwszych kilometrach gdy tak ładnie gnałam nie zostało nic. Niby jechałam, ale było mi tak ciężko, jakbym miała za rowerem doczepiony pług. Zresztą maszyny rolnicze pojawiały się często i trzeba było je wyprzedzać. Nasza trójosobowa grupka powiększyła się gdy dogonił nas Zbigniew Maciaszczyk. Od tego momentu, z małymi przerwami, jechaliśmy razem aż do samej mety. W międzyczasie wyprzedzali nas różni ludzie. Zdumiewająca była spora grupa chłopaków, która chowała się za plecami szczupłej i drobnej Gosi Pawlaczek.

Tymczasem mimo, że nie jechało mi się świetnie, planowałam dogonić Teresę Ostrowską i Edwarda Dąbrowskiego. Wymyśliłam, że fajnie by było stworzyć grupkę z nimi. Ale ich cały czas nie było widać. Na pierwszym bufecie nie zatrzymywaliśmy się. Za to na drugim byliśmy już porządnie głodni. Padało i było chłodno, ale spędziliśmy tu dłuższą chwilę i porządnie się najedliśmy. Panie były przemiłe i dosłownie podtykały pyszne słodkie bułki pod nos. Zjadałam aż 3. Przy okazji zapytałam je czy nie widziały czasem jadącej z numerem 8 Teresy i poprosiłam je, by jak ją zobaczą na początku 3 kółka zmierzyły różnicę czasową między nami. Drugie kółko jechało mi się jeszcze okropniej niż pierwsze. Krzysztof wściekał się na mnie, że wyraźnie opóźniam, bo przecież Marek i Zbigniew cały czas na nas czekają. Powoli wpadałam w rozpacz. A Teresy nie było za żadnym z kolejnych zakrętów. Nie było też Edwarda. Doszłam do wniosku, że oni są kompletnie poza moim zasięgiem i pożegnałam się z planem stworzenia z nimi grupki. Byli nie do dogonienia.

Trzecie kółko zupełnie niespodziewanie okazało się super. Wzięłam się w garść i zaczęłam jechać tak jak należy. Humor od razu mi się poprawił. Wiecie pewnie sami jak to jest, gdy się czuje tę cudowną lekkość jazdy. Deszcz nie przeszkadzał. Na trzeciej rundzie trasa była już zaprzyjaźniona. Na bufecie miłe panie powiedziały mi, że różnica czasowa między mną a Teresą to 30 minut. Byłam pewna, że to różnica na jej korzyść, tymczasem już na mecie okazało się, że Teresa pomyliła trasę i niefortunnie poleciała do Praszki. Ten błąd kosztował ją sporo, bo sprawił, że nie zdążyła w limicie czasowym dojechać na rozjazd mega/giga. Nasza czwórka miała plan by wspólnie, w równym rzędzie wjechać na linię mety. Tymczasem tuż przed linią mety stał samochód organizatorów, który blokował wjazd! Chłopaki jakoś to bokiem objechali, ja obiegłam.


W tym miejscu serdecznie dziękuję Markowi i Zbigniewowi za to, że do końca jechali z nami. W szczególności dzięki dla Marka, bo to głównie on pracował! Na mecie w tej podłej pogodzie powitał nas uśmiechem i oklaskami pan Janek Ambroziak. Z tego co wiem, to stał na linii mety do samego końca, nawet wtedy gdy wszyscy byli w sali na dekoracji. Stwierdził, że ktoś musi przecież powitać tych, których deszcz gnębił najdłużej. Byliśmy strasznie brudni i tak ubłoceni jak po ukończeniu maratonu MTB, a nie szosowego. Do dekoracji pozostało piętnaście minut. Szybko więc pobiegliśmy odstawić rowery i – jakby nam było mało wody tego dnia – wstawić siebie pod prysznic. Z czasem było bardzo wąsko i niestety nie zdążyłam uczestniczyć w całej dekoracji i zobaczyć wszystkich tych, którzy tego dnia stanęli na podium. Dekoracja i losowanie nagród były świetną okazją do kolejnych pogawędek. A po zakończeniu uroczystości, już w dużo węższym gronie, siedzieliśmy nad napojem bogatym w mikroelementy do nocy.

poniedziałek, 8 lipca 2013

ISLANDIA 2013


13.06.2013 – 07.07.2013

Myśl o podróży rowerowej przez Islandię siedziała w mojej głowie od kilku lat, ale podjęcie decyzji, by ruszyć w drogę nie było łatwe. Legendy o wietrze szalejącym po zimnych, ponurych pustkowiach skutecznie odsuwały wyspę na nieokreślone ”kiedyś”. Krzysztof naczytał się różnych relacji i nie chciał słyszeć o Islandii. To dodatkowo wszystko utrudniało. Na termin wyjazdu wybrałam czerwiec. Miesiąc optymalny – mniej deszczowy oraz wietrzny niż lipiec i sierpień, za to cieplejszy niż maj, co miało gwarantować przejezdność szlaków przez interior. Krzysztof widząc moją determinację ostatecznie zdecydował się pojechać, a ja obiecałam mu pogodę ducha i uśmiech na każdy dzień.

Dzień 1
Lot z Berlina do Keflaviku nieco się dłuży i gdy maszyna podchodzi do lądowania, czuję ekscytację. Przez małe okienko widać szarą płytę lotniska i niebo pełne chmur. Jak tu jest? Zimno? Wieje? Na lotnisku poznajemy dwóch cyklistów z Polski. Jeden właśnie zakończył wyprawę po Fiordach Zachodnich. Ostrzega przed tunelem na DK1, radzi też by nieprzyjemny odcinek Reykjavík – Borgarnes pokonać autobusem. Przed ruszeniem w trasę trzeba coś jeszcze zrobić z folią stretch, w którą zapakujemy rowery na lot powrotny. Daję ją na przechowanie do lotniskowego sklepiku (oficjalnie niczego nie można tak przechowywać). Miła dziewczyna spisuje moje imię i datę odbioru rulonu folii. Islandczycy są serdeczni i skorzy do pomocy. W końcu nadchodzi moment, gdy po raz pierwszy zaciągamy się czystym, islandzkim powietrzem. Chłodno. Niebo w chmurach, przez które przebija słońce. Nie pada. Nie wieje. Nic, a nic. Kompletna, przejmująca cisza. Jedziemy do Hafnir. Ciągnące się jak okiem sięgnąć pola zastygłej lawy wyglądają niezwykle. Dominują szarości. Poznajemy chyba wszystkie jej odcienie. Hafnir jest maleńkie: drewniany kościółek, kilka domków i zagroda, w której pasą się dwa konie. Nic więcej tu nie ma. Droga jest tylko nasza, a po obu jej stronach ciągną się rozległe pustkowia. Jest jasno, ale godzina już późna - szukamy miejsca na nocleg. Gdzie się schować? I tak wszędzie będzie nas widać! Rozbijamy się przy drodze na szarym, grząskim piasku. Ciemność nie zapada. W czerwcu na Islandii cały czas jest jasno.

Dystans: 22,31 km

Dzień 2
Rano jest ponuro ale nie pada i nie wieje. Pierwsza duża atrakcja to Sandvík i rozpadlina na granicy płyt kontynentalnych - euroazjatyckiej i amerykańskiej. Ich krawędzie łączy wąska kładka. Można być w dwóch miejscach prawie jednocześnie. Gdzieś w oddali widać białe dymy. Zaciekawieni jedziemy tam. Pośród szarych pól lawy stoi elektrownia, a w powietrzu mocno czuć zapach siarki. Gruntówka prowadzi ku kolorowym polom geotermalnym Gunnuhver. Nieco z boku, na pagórku, stoi latarnia morska. W Gunnuhver widać, że Ziemia żyje. Bucha z niej para, w źródełkach i sadzawkach woda jest gorąca, błota się gotują. Już nie jest szaro lecz pomarańczowo, rdzawo i biało. Spacerujemy po drewnianych kładkach, wdychamy zapach siarki i korzystamy z ciepła, które wydobywa się z ziemi. Gruntówka wyprowadza z powrotem na szosę. Jedziemy nią aż do Grindavík, skąd odbijamy do najsłynniejszego ośrodka SPA w całej Skandynawii – Blue Lagoon. Spacerujemy nad mleczno-biało-niebieskim akwenem. Dotykamy wody, która w ogólnodostępnej części jest... zimna. Kolor wody żywo kontrastuje z prawie czarnymi polami lawy i stalowoszarym niebem. W tle widać unoszące się z kominów elektrowni obłoki pary. Woda w lagunie... to w zasadzie odpad z tej elektrowni. Bardzo gorąca najpierw jest wykorzystywana tam, potem – już znacznie chłodniejsza - kierowana jest do SPA. Spacer podsyca ochotę na kąpiel. Kupujemy zabójczo drogie bilety (40 EUR od osoby!) i wchodzimy. Cudny relaks! Woda jest przyjemnie ciepła. Wystarczy się w niej zanurzyć, a wtedy zupełnie niestraszne są ciemne chmury i zimne islandzkie lato. Dzień kończymy nad oceanem. Namiot rozbijamy w miejscu o nazwie Selatangar. Nie ma tu żadnych zabudowań, a jedynie tablica informująca, że jest to dawna stacja połowu ryb działająca od średniowiecza do 1884r. Nie wieje. Jest niesamowicie cicho. Cisza dzwoni w uszach. Wyjmuję aparat i kręcę krótki film o ciszy.

Dystans: 52,02 km

Dzień 3
Rano lekko mży. Nie wieje i nadal jest cicho. Samochodów prawie nie ma. Jest pusta szosa, przy której czasem spotykamy owce i ptaki. Jedziemy przepastną doliną. Góry są daleko po bokach szosy. Lekka mgiełka sprawia, że widzialność nie jest idealna. Niespodziewanie Islandia zmienia kolor. To geotermalny obszar Seltún z gotującymi się kolorowymi błotami. Na głębokości 1000m pod ziemią temperatura sięga aż 200ºC, tu na powierzchni waha się od 80-100ºC. Pod koniec 1999 roku miała tu miejsce erupcja, która zniszczyła istniejącą wtedy infrastrukturę i przemodelowała krajobraz. Wszystko zostało odbudowane i znów można przejść po drewnianych kładkach pośród gotującej się wody i bulgoczących kolorowych błotek. Wszechobecny zapach jajek sprawia, że kanapki, które zajadamy też smakują jak jajka ;)). W siarkowych oparach jest wilgotno i ciepło. Spotykamy tu młodą Polkę, która od kilku lat mieszka w Akureyri. Za Seltún szosa przechodzi w gruntówkę. Droga to wznosi się, to opada. Islandzkie podjazdy są na ogół brutalnie sztywne, droga w najkrótszy sposób idzie pod górę.


Serpentyny są rzadkością. To trochę przytłaczające. Jadąc serpentynami można sobie wmawiać, że już za następnym zakrętem będzie z górki. Tu nie można się w ten sposób oszukiwać. Gruntówka jest wygodna, a widoki - piękne. Gdy szosa wraca, mijamy ogromną kopalnię bazaltu oraz suszarnię ryb, której zapach czuć z daleka. Do stolicy wjeżdżamy drogą nr 41. Ruch jest duży, a kultura kierowców - jak na północnoeuropejski kraj – zaskakująco niska. W Reykjavíku sprawdzamy kursy do Borgarnes. Do pierwszego autobusu nie udaje się wsiąść. Jedziemy więc na miasto planując opuścić Reykjavík o 22:30. Udajemy się do słynnego kościoła Hallgrímskirkja, oglądamy ratusz na wodzie i symbol miasta – Sólfar – wykonane ze stali dzieło przypominające rybi szkielet i łódź wikingów (każdy widzi co innego).

Robimy fotkę przy bardzo nowoczesnym, przeszklonym budynku opery. Autobus o 22:30 prowadzi ten sam kierowca, który jechał kursem, którym kilka godzin wcześniej nie udało nam się pojechać. Rozpoznaje nas. Z radości, podskakuje i klaszcze w dłonie. Podkręca muzykę i w ledwie kilkuosobowym składzie mkniemy do Borgarnes. Podróż trwa półtorej godziny. Na miejscu uzupełniamy wodę - gdy odkręcam kran, czuję bardzo silny zapach jajek. Mimo, że już po północy, nadal jest jasno. Szybko docieramy do Borg. Oglądamy tu mały kościółek i rozglądamy się za miejscem pod namiot. Jest z tym problem - wzdłuż drogi wszystko jest pogrodzone. W końcu znajdujemy plac żwirowy. Teren jest dziwny - to mozaika plam piachu kompletnie mokrego i zupełnie suchego. Ziemia jednak nie paruje, nie czuć też siarki, więc chyba nic tu nagle nie wybuchnie ;).

Dystans: 91,39 km

Dzień 4
Rano budzi nas ciepło w namiocie, aż 18ºC. Na zewnątrz mocno świeci słońce. Dłużej spać się nie da. Po pierwszych dniach na wyspie mam spaloną od słońca twarz. Pogoda rozpieszcza. Nie pada, temperatura to 10-12ºC i nie ma śladu po słynnym islandzkim wietrze. Ten dzień jest wyjątkowo ładny, a w dodatku droga nr 54 jest prawie zupełnie płaska. Jazda jest prawdziwą przyjemnością. Sporo tu koni. Są towarzyskie – często podejmują zabawę i całym stadem biegną, przez nawet kilkaset metrów, równolegle do nas. Po pokonaniu około 60km docieramy do skrzyżowania z drogą nr 56 prowadzącą na północ do Stykkishólmur, z którego odchodzą promy na Fiordy Zachodnie. Nie jedziemy tym skrótem. Półwysep Snæfellsnes, na który właśnie wjeżdżamy słynie z wyjątkowo zmiennej aury. Korzystamy z dobrej pogody i rzucamy się na jego objazd. Skrzyżowanie ze stacją paliw to dobre miejsce na chwilę odpoczynku i (wreszcie!!) wyrzucenie śmieci. Posilamy się dużą porcją frytek, pijemy herbatę. Po posiłku pokonujemy jeszcze 9 kilometrów i rozbijamy namiot.

Dystans: 71,82 km

Dzień 5
W nocy padało, rano jest mgliście i chłodno. Na płaskiej drodze do Búðir pcha nas lekki wiaterek. Pogoda szybko pogarsza się. Półwysep tonie we mgle i pada coraz mocniej. Gdy docieramy do Búðir, jest to już rzęsisty deszcz. Mokrzy i zmarznięci ładujemy się do hoteliku. Zamawiamy kawę. W środku panuje senna atmosfera, z radia sączy się spokojna muzyka, za barem stoi pan z fantazyjnym wąsikiem. Miejsce wydaje się być stworzone dla artystów. Przez wielkie okna patrzymy na kompletnie załamaną pogodę. Gdy przestaje padać, jedziemy pod jeden z najstarszych drewnianych kościółków Islandii. Stoi on na skarpie nad potężną zatoką Faxaflói, która rozciąga się pomiędzy półwyspami Reykjanes a Snæfellsnes. Kiedy opuszczamy to miejsce, mgła trochę ustępuje i widać więcej.


Z daleka Búðir wygląda abstrakcyjnie: hotelik i kościółek pośrodku niczego, na polu zastygłej lawy, z małym wulkanem w tle.


Deszcz łapie nas jeszcze raz, a potem - zupełnie niespodziewanie - wychodzi słońce. Cóż za odmiana! Z delikatnym wiatrem w plecy jedziemy aż do granic parku narodowego Snæfellsjökull Nationalpark. Droga robi się trochę pagórkowata, krajobrazy są przepiękne. Zastygłą lawę okrywają zielone i srebrzyste porosty. Wiatr wzmaga się. Gdy docieramy w okolice lodowca, odkręcamy na północ i... pchani wiatrem prawie nie musimy pedałować. Droga jednak wkrótce zaczyna wykręcać na wschód i zaczyna się! Wiatr, niczym wściekły pies, atakuje z boku. Raz po raz wznieca burze piaskowe. Trudno jechać gdy się nie ma dużej siły w rękach do utrzymania roweru, bo wiatr zmiata z drogi. Zdesperowani chowamy się przed żywiołem wchodząc w ziemną rozpadlinę. Gotujemy obiad. Gdy ruszamy, wiatr nie słabnie. W tych warunkach trochę idę, trochę biegnę i trochę jadę. Tak to docieramy do Hellisandur, a potem do Rif. W obu miejscowościach stanowiska lęgowe mają ptaki, które uznają nas za zagrożenie. Są agresywne i z wrzaskiem atakują. Wymęczeni podłą pogodą docieramy do Ólafsvík. Sklepy pozamykane na głucho. Znajdujemy jedynie czynną stację paliw o wdzięcznej nazwie ORKAN. Taka stacja na Islandii to zwykle samoobsługowy dystrybutor, przy którym stoi ni to sklep ni to kawiarenka. Wpadamy do środka. Co za ulga, wreszcie nie wieje i nie pada! Zamawiamy pizzę, chcemy też kupić chleb. Punkt jest świetnie wyposażony. Można tu pooglądać TV, a nawet... kupić torbę Ortlieba na kierownicę. Chleba jednak nie ma! Siedzimy przy oknie. Chmury gnają po niebie i co chwilę pada. Sznurki jak szalone uderzają o maszt, a flaga z napisem Orkan chyba próbuje odlecieć. W tej sytuacji do wyjścia się nie spieszymy. W końcu jednak ruszamy. Przez bite 10km jedziemy w zimnie, wietrze i zacinającym deszczu. Zachowuję pogodę ducha i pocieszam Krzysztofa. W końcu nikt nas tu za karę nie wysłał. Jesteśmy na wakacjach, a ta straszna pogoda to... jedna z atrakcji wyjazdu. Są na świecie dużo gorsze rzeczy niż islandzkie załamanie pogody. Gdy w deszczu i wietrze rozbijamy namiot, który usiłuje odfrunąć,  robi się już zupełnie wesoło.

Dystans: 108,04 km

Dzień 6
Nocne szarpanie wiatrem i deszczem namiot znosi na medal. Rano pogoda jest nadal paskudna. Przy zwijaniu namiotu musimy bardzo uważać, by nie odleciał, a wszystkie lekkie rzeczy przygniatamy lub przydeptujemy. Dzień zaczynamy od podjazdu, osłonięci zboczem góry. Po wyjeździe na otwartą przestrzeń, wiatr uderza z całą mocą. Jazda jest trudna i ryzykowna. Mocniejsze podmuchy niemal przewracają. Nie pada, lecz ciemne chmury straszą i gonią się po niebie. Po pokonaniu kilkunastu kilometrów (w moim przypadku częściowo na rowerze, częściowo z rowerem) chowamy się w rowie. Wieje nieludzko. Wiatr niczym psychopatyczny fryzjer czesze trawy. Jeszcze trochę, a w swojej zawziętości powyrywa je z korzeniami, zostawiając łysą ziemię. Robimy szybką, ciepłą strawę, a potem kontynuujemy zmagania z pogodą. Mijamy wyróżniającą się w krajobrazie górę Kirkjufell, która formą przypomina kościół.


Potem docieramy do otoczonego górami Grundarfjörður, pięknie położonego na końcu fiordu o tej samej nazwie. Zatrzymujemy się w dużym punkcie informacji turystycznej. Siedzimy w jasnej, obszernej i porządnie ogrzanej sali. Pogoda za oknem szaleje. Sprawdzamy kilkakrotnie prognozę, wypisujemy kartki do rodziny, wysyłamy smsy, w sali projekcyjnej oglądamy zdjęcia przedstawiające Grundarfjörður na przestrzeni dziesięcioleci. Gdy kończymy oglądać projekcję, pogoda jest bez zmian. Nie czekamy już jednak na jej poprawę, lecz ubieramy się szczelnie i jedziemy w drogę do Stykkishólmur. Wiatr cały czas nami szarpie, raz po raz z chmur wyciskają się mżawki. Mimo to jest pięknie i cieszę się, że mogę tu być. Islandia odpłaca za tą radość pokazując dziś wspaniałą tęczę aż 5 razy! Cudne widoki rekompensują walkę z nieobliczalną pogodą. Chronię buty przed deszczem obwiązując je foliówkami. Jedna z nich wkręca się w oś pedału. Gdy to zauważam, jest za późno. Oswobodzenie nogi jest niemożliwe, pozostaje upaść tak, by nie zrobić sobie krzywdy. Upadam zatem i... niestety rozbijam kolano. Wieczorem odklejam przyklejone do rany spodnie. [Rana ta będzie się paprała prawie do końca podróży i spodnie będę z niej zrywała każdego wieczora.] Gdy docieramy do Stykkishólmur, robi się pięknie. Szalejący już drugi dzień wiatr nagle cichnie, a niebo robi się błękitne. Chmury utknęły daleko nad górami, w głębi półwyspu. Rozstawiamy na kempingu namiot i na lekko zwiedzamy miasto. Nie spieszymy się, ciemność i tak nie zapadnie.

Dystans: 57,61 km

Dzień 7
Rano mży. Kupujemy bilety i przez szeroką na 50km zatokę Breiðafjörður płyniemy promem na Fiordy Zachodnie. Jak prawie wszędzie, tak i tu można się napić kawy. Kawa (często z możliwością nieograniczonej dolewki) jest na Islandii bardzo popularna. Kawa i ogromne porcje frytek to nasze standardowe islandzkie zamówienie! Odżywiamy się więc niezbyt zdrowo ;). Rejs trwa długo, po drodze prom zawija na wyspę Flatey. Nazwa oznacza miejsce płaskie i faktycznie – płasko tu. Całorocznie wysepkę zamieszkują jedynie dwie rodziny.


Zastanawiamy się nad zwiedzaniem, ale następny prom jest dopiero za kilka godzin. Zresztą, z promu jak na dłoni widać stare domki w wesołych kolorach. Podczas rejsu zagaduje nas rodzeństwo z Kanady. Mówią, że do tej pory jechaliśmy tą samą drogą i kilkakrotnie się tasowaliśmy. Podziwiają naszą jazdę w wietrze, w którym trudno było im prowadzić auto. Gdy opuszczamy prom, pogoda jest znakomita. Zagadką jest wygląd szyb aut, które nas z rzadka mijają: są pokryte brunatnym pyłem i zaschniętym błotem... Krajobraz dookoła to majestatyczne góry, osuwiska i wody zatoki Breiðafjörður. Na chwilę zatrzymujemy się nad zatoczką Hagavaðall. Wzrok przykuwa plaża z ogromnymi kamieniami. Objazd Fiordów Zachodnich to nie tylko droga wzdłuż linii brzegowej, ale też przeprawianie się przez góry. Pierwsza przeprawa to wymagający podjazd z doliny Miklidalur. Droga wznosi się na odcinku o długości 6km, a nachylenie dochodzi do 9%. Zjeżdżamy w chmurze. Jest 11ºC, ale wilgoć sprawia, że czujemy dotkliwy ziąb. Co dość nietypowe, zjazd prowadzi serpentynami. Po obiedzie ruszamy do Patreksfjörður, największego miasta w obrębie południowej części Fiordów Zachodnich. Wąska droga jest przyklejona do potężnego zbocza, mijamy znaki informujące o możliwych osuwiskach. W niektórych miejscach na szosie leżą oderwane skały. Nie pada, ale jedziemy w nisko zawieszonej chmurze. W Patreksfjörður nie widać prawie nic. Świat tonie we mgle. Cały podjazd drogą nr 63 wykonujemy w takich warunkach. Na zjeździe mgła jednak znika i po drugiej stronie przełęczy wita nas piękna, słoneczna pogoda. Aż trudno uwierzyć, ale nagle zamiast gęstego mleka jest cudny, słoneczny dzień! Zjazd to bardzo długa prosta. Krzysztof rozpędza się do 85,33km/h. Znad wód fiordu Tálknafjörður, zaczynamy ponowną wspinaczkę. Przed nami 12km drogi pod górę z nachyleniem dochodzącym do 9%. To podjazd w pięknej pogodzie, wśród bajkowego krajobrazu i przy wiaterku w plecy. Nachylenie jest bardzo równe, bez paskudnych ścianek, jedzie się przyjemnie. Wieczorem zjeżdżamy prawie do poziomu morza. Namiot rozbijamy na półce skalnej, skąd mamy świetny widok na przycupnięte nad wodą Bíldudalur. Godzina 23.00, słońce świeci, jest zupełnie jasno i bardzo zimno.


Dystans: 85,97 km

Dzień 8
Po lodowatym wieczorze, rano budzi nas ciepło w namiocie. Na zewnątrz jest słonecznie. Jemy obfite śniadanie i zjeżdżamy do Bíldudalur słynącego z najlepszej na całych Fiordach Zachodnich pogody. Wioska to centrum połowu krewetek. Jest tu kościół, sklepik, port i muzeum potworów morskich. To piękny dzień. Miejscowi korzystają ze słońca i kilkunastu stopni ciepła. Chodzą na krótkie rękawki, leżą na tarasach i opalają się. Podziwiamy ich, bo aż tak ciepło przecież nie jest! Pozostajemy w kurtkach. Za miejscowością szosa zamienia się w gruntówkę. Docieramy do końca wcinającego się w ląd fiordu Fossfjörður. Na dojeździe do niedużego ale ładnego wodospadu Foss atakują nas ptaki - fruną tuż nad głowami i skrzeczą przeraźliwie. Kilka kilometrów dalej, tuż przy drodze, mijamy basenik termalny. Obiekt jest bezpłatny. Dalej droga odbija od linii brzegowej i wchodzi w ląd. Zaczyna się podjazd. Z rzadka cokolwiek przejeżdża, dlatego jesteśmy zaskoczeni, gdy nagle pojawia się ciągnik siodłowy z wielką cysterną. To polewaczka. Dotąd strasznie się kurzyło, teraz na drodze jest brunatno-rdzawe błotko. Wiemy już skąd rdzawo-brudne tylne szyby aut! Podjazdem docieramy do gruntowej krzyżówki dróg nr 63 i nr 60. Jedziemy w lewo, w stronę Isafjörður (jadąc w prawo można się dość szybko wydostać z Fiordów Zachodnich, a droga już tylko na krótkich odcinkach ma nawierzchnię gruntową). Cały czas pozostajemy w surowym krajobrazie, jest mokro i błotniście. Aż do zjazdu nad zatokę Dynjandisvogur przemierzamy płaskowyż. W końcu jednak droga opada do poziomu morza. U stóp Dynjandi, najwspanialszego wodospadu Fiordów Zachodnich, przycupnęło bezpłatne pole namiotowe. Planowaliśmy jechać dalej ale tak nam się tu podoba, że zostajemy na noc.

Dystans: 68,57 km

Dzień 9
Po ciepłej nocy przychodzi ciepły poranek. Jedziemy krajową 60 (gruntówka) do Hrafnseyri, po drodze mijamy elektrownię wodną Mjólká zaopatrującą w prąd cały rejon Fiordów Zachodnich. Po pokonaniu 13km jesteśmy na przeciwległej krawędzi fiordu Borgarfjörður, skąd nadal dobrze widać wodospad Dynjandi. W Hrafnseyri robimy krótką przerwę. Są tu: muzeum, chatki kryte darnią i mały drewniany kościółek. Ruszamy, przed nami długi na 8km gruntowy podjazd. Paskudna, kamienista nawierzchnia i nachylenie dochodzące do 10% zmuszają mnie do pchania roweru. Krzysztof jest tym dość mocno zniecierpliwiony. W końcówce podjazdu z boku drogi zalegają duże ilości śniegu. Na przełęczy odwiedzamy zaśmieconą chatkę ratunkową. Aby móc tu spędzić noc, trzeba by chyba wszystkie śmieci wyrzucić na zewnątrz. Droga w dół to 10% zjazd. Nawierzchnia jest zdecydowanie lepsza niż na podjeździe. Zaczyna trochę wiać, ale nadal jest bardzo słonecznie. Końcówka zjazdu piękna - wśród kwitnących na fioletowo łubinów. Jeszcze tylko  mała przełęcz i 15% zjazdem wjeżdżamy do Þingeyri. Punkt informacji turystycznej właśnie kończy swoją pracę. Jedziemy więc tradycyjnie na stację paliw. Po objechaniu fiordu prawie od razu zaczyna się podjazd. 3,5 kilometrowy odcinek do chatki ratunkowej jest bardzo stromy. Za to zjazd do Holt jest przyjemny.

Dystans: 77,62 km

Dzień 10
Od rana pogoda jest piękna i nieliczne chmurki nie zwiastują deszczu, a jedynie sprawiają, że okolica wygląda jeszcze lepiej. Nad spokojnymi wodami fiordu polujemy z aparatem na ptaki, których jest tu mnóstwo. Islandzkie lato kipi życiem. Z doliny wspinamy się ku długiemu na 6 km tunelowi. Wlot do niego widać już z daleka. Widać też starą drogę do Isafjörður. Przed wybudowaniem tunelu nią właśnie docierało się do miasta. Tunel zdecydowanie poprawił bezpieczeństwo, bo starą drogą często schodziły lawiny. Pod ziemią drogi się krzyżują - główna wiedzie do Isafjörður, podporządkowana do Suðureyri. Jedziemy główną. Za tunelem nadal jedziemy w dół i w ten sposób, docierając do stolicy Fiordów Zachodnich, tracimy całą wysokość. Miasto skąpane jest w niskich chmurach. W IT sprawdzamy prognozę pogody. Za 4 dni spodziewane jest duże załamanie pogody. Zwiedzamy miasteczko, robimy zakupy i wstępujemy do cukierni na ciastko i kawę. Z Isafjörður jedziemy w gęstej mgle do Arnarnes. Po pięknej pogodzie nie ma śladu. Jest zimno i nie widać prawie nic. Przed Súðavík, mgła nagle znika i znowu robi się cudny, słoneczny dzień. Niestety pojawia się też silny wiatr. W Súðavík, na który 16.01.1995r. zeszła potężna lawina śnieżna zabijająca 14 osób, robimy krótki przystanek. Dalsza droga, aż do końca Àlftafjörður, to jazda z silnym wiatrem w plecy. Na końcu fiordu droga zakręca i ten sam silny wiatr  mamy w twarz. Gdy droga ponownie zawija i prowadzi w głąb fiordu, możemy odpocząć. Wiatr pomaga, a szosa opada. Na Fiordach Zachodnich mijamy wiele porzuconych, maleńkich wiosek. Łagodnym zjazdem docieramy do jednej z nich – Eiði. Z wiatrem jedziemy w głąb fiordu, aż do Borg. Im głębiej w zatokę wjeżdżamy, tym na skalistych zboczach więcej jest osuwisk. W niektórych miejscach roztrzaskane skały leżą bezpośrednio na drodze lub wystają z wody przy samym brzegu.

Dystans: 104,16 km

Dzień 11
Rano ruszamy w stronę Ögur. Przy drodze kwitną wełnianki, a w wodach fiordu udaje się wypatrzyć foki. Dobrze też widać całorocznie zamieszkaną wyspę Vigur. Ögur już z daleka intryguje wielkim szrotem. Niedaleko stoi brzydki budynek. Jego wnętrze jest osobliwe, przypomina nieco dom kultury. Jest mała scena i dość obszerna sala ze starym kontuarem, kanapą i stolikiem. Zamawiamy kawę. Przy stoliku stoi kosz z książkami, a na ścianie naklejona jest kartka z napisem: „pað má eiga bækurnar”. To może być oryginalna pamiątka z wyspy! Wybieram sobie dwie chude książki (w twardych oprawach, by nie pogniotły się w upychanych brutalnie sakwach).


Gdy docieramy do Digranes, wiatr zmienia kierunek – mamy go w twarz. Kilometry uciekają powoli, jest czas na to by napatrzeć się na widoczny po drugiej stronie fiordu Isafjarðardjúp lodowiec Drangajökull. W Látur wybiega za mną średniej wielkości pies. Łasi się i wyraźnie oczekuje głaskania. Bez chwili zabawy raczej nie da mi ruszyć, więc się bawimy :). Fiord Mjóifjörður można objechać w całości po częściowo gruntowej drodze, albo wykorzystać łączący oba jego brzegi mostek i w ten sposób zrobić mały skrót. Wobec nadciągającego załamania pogody, korzystamy ze skrótu. Za mostkiem droga wspina się na drugi brzeg fiordu. Pokonujemy podjazd, wiatr pomaga. Docieramy do Reykjanes. To zapadła dziura, ale ponoć kursują stąd promy przez wcinający się głęboko w ląd fiord Ísafjörður. Rejs skróci drogę aż o 40km, planujemy więc popłynąć. Jest tu duży, brzydki hotel, który czasy świetności dawno ma już za sobą oraz... termalny basen i sauna. Okolica musi być mocno geotermalna, bo para bucha nawet spod wycieraczki na schodach hotelu, a przy wejściu na basen wisi wielki napis, że każdy wchodzi do wody na własną odpowiedzialność, bo może być ona zbyt gorąca! W hotelu pytamy o prom przez Ísafjörður. Młoda pracownica nic nie wie. Znika na moment i po chwili wraca ze starszym panem, który tu pracuje od dawna. Pokazujemy mu mapę Freytag&Berndt i zaznaczoną na niej przeprawę promową. Na ten widok uśmiecha się i mówi, że to musi być bardzo stara mapa, bo prom nie kursuje już od wielu lat. Wobec tego oczywiste staje się, że będziemy musieli objechać cały fiord. Dostępne na Islandii mapy Mál og Menning są jednak znacznie bardziej godne zaufania. Na tych mapach tej przeprawy promowej nie ma. Przed wyjazdem idziemy wygrzać się w termalnym basenie. Wejście w przeliczeniu na złotówki kosztuje 10zł od osoby i za tę cenę można dowolnie długo tu siedzieć. Tabliczka z ostrzeżeniem o zbyt gorącej wodzie ma uzasadnienie. Dopływająca woda parzy! Za Reykjanes bardzo dokuczają muszki, więc zakładamy moskitiery. Zmagamy się z czołowym wiatrem i mżawką. Gdy  droga zakręca, bez wysiłku można trzymać prędkość rzędu 27 km/h. Namiot rozbijamy nad rzeką. Wieczorem w okolicy kręcą się wędkarze.

Dystans: 89,79 km

Dzień 12
Dzień zaczynamy od podjazdu. Krajobraz jest ponury, a za sprawą ciemnych chmur wszelkie szarości się maksymalizują. Wjeżdżamy na płaskowyż. Rzeczka, której doliną się wspinamy jest częściowo zamarznięta i zaśnieżona. Pokrywa śnieżna jest gruba, a śnieżne szczeliny mające kolor błękitny wyglądają przepięknie. Jest ledwie 8ºC, mocno wieje i przelatują mżawki. Docieramy do kamiennej chatki ratunkowej. Wygląda bardzo solidnie. Jak prawdziwy schron.



Zaglądam do środka i w pierwszym odruchu cofam się. W środku jest wielka śnieżno-lodowa bryła w kształcie trumny! Jedna z szyb w maleńkim oknie jest wybita. To tędy zapewne śnieg dostał się do środka. Zmarzlina jest solidna i chyba zdoła przetrwać do następnej zimy. Wiatr szaleje na całego. Nie do końca daję radę jechać. Chwilami muszę iść. Z każdym pokonywanym w dół metrem widać jak surowe, szare otoczenie nabiera życia. Na dojeździe do Hólmavík musimy pokonać jeszcze 8% wzniesienie. Ścianka ciągnie się przez kilometr. Hólmavík to pierwsze od prawie 100km miasteczko i mimo, że jest nieduże (niektóre drogi to błotniste gruntówki, mieszka tu niespełna 400 osób), jest tu spory market, sklepiki, stacja paliw, restauracja, informacja turystyczna, a nawet bank! Sprawdzamy prognozy pogody. Te niestety pozostają bez zmian. Nadciąga załamanie. Naprzeciwko IT w sklepie z wełnianym rękodziełem są tradycyjne swetry. Taki sweter to moje islandzkie marzenie i to waśnie tu udaje mi się znaleźć ten idealny. Odchudzam portfel o 16.000 ISK, a  ekspedientka otwiera zeszyt i odhacza nazwisko pani, która wykonała mój sweterek. Obiad zjadamy w restauracji mieszczącej się w najstarszym budynku miasta. Jest tu bardzo ciepło. Zdejmujemy kurtki i siedzimy na krótkie rękawy. W nasze blade, zmarznięte twarze wraca życie, policzki nabierają rumieńców. Gdy czekamy na zamówienie, wychodzi słońce i robi się pięknie (tak zostanie już do końca dnia). Gdy ruszamy w drogę, od razu jest pod wiatr. Przed nami niedługi ale bardzo kamienisty podjazd o nachyleniu 11-12%. Pod  koniec objazdu fiordu Kollafjiörður, na zupełnym pustkowiu, spotykamy psa. Biegnie z nami przez wiele kilometrów. W ten sposób, we trójkę, docieramy do Broddanes. Na podjeździe cztery łapy są szybsze niż dwa koła i sierściuch raz po raz się zatrzymuje, by na nas poczekać. Naraz słyszymy jak ktoś woła. Po kilku minutach podjeżdża auto. To właściciele niesfornego psiaka, którzy zgarniają go do środka.


Gruntowy podjazd jest bardzo wymagający, jego nachylenie to średnio 9-11%. Mam problemy z wpięciem się w pedały na tej stromiźnie (nie ma to jak nauka jazdy w SPD na Islandii!! Genialne, po prostu genialne!) i niestety zamiast podjazdu mam przydługie zapychanie roweru. Idąc czuję jak naciągają mi się mięśnie łydek. Być może właśnie ten parszywy spacer spowodował kontuzję, która z całą jaskrawością objawiła się dnia następnego.... Im dłużej idę, tym bardziej przeklinam system SPD. Zjazd jest tak samo stromy jak podjazd. Potem jeszcze kawałek po płaskim i gruntowa nawierzchnia się kończy. Namiot rozbijamy niecały kilometr przed Skálholtsvík.

Dystans: 121,27 km

Dzień 13
Rano jest aż 15˚C. Pagórkowata gruntówka kończy się w Prestbakki, gdzie robimy przystanek przy niedużym kościółku. Po pokonaniu 38 km wylatujemy na krajową drogę nr 1 i w ten sposób kończymy przygodę z Fiordami Zachodnimi. Pośród przelotnych mżawek, główną drogą wyspy, jedziemy z wiatrem do Laugarbakki, gdzie pijemy kawę i jemy kanapki. Ciekawe miejsce. Można tu kupić mnóstwo ręcznie robionych wełnianych ubrań, serwet i ozdób, w głębi na kanapach siedzą panie, które dziergają. Jest ciepło, temperatura dochodzi do 17˚C, co (jak na islandzkie warunki) można uznać za prawdziwy upał. W tej temperaturze asfalt na „jedynce” robi się.... miękki! Jadąc mijamy malownicze jeziorka, a w Víðihlið spotykamy parę sakwiarzy z Niemiec. Jadą dookoła wyspy, a dziś (jak my) planują nocować w Blönduós. Na „jedynce” ruch jest spory. Pryska gdzieś spokój, którego doświadczyliśmy jadąc przez Fiordy Zachodnie. W tym momencie Krzysztof po raz pierwszy docenia zaplanowaną przeze mnie trasę i stwierdza, że cieszy się z tego, że nie wymyśliłam nam jedynki :). Po krótkim (frytki!) postoju w Víðihlið czuję, że coś niedobrego dzieje się z moją prawą łydką. Z każdym obrotem korbą jest coraz gorzej i ostatnie 21 km przed Blönduós to dramat. Mogę wyciągnąć 8-14 km/h na płaskim. Miasteczka długo nie widać. Gonią nas chmury, pokazuje się tęcza. Zatrzymujemy się przy pomniku upamiętniającym pierwszych misjonarzy, którzy spędzili na wyspie 5 lat. Postacie na nim uwiecznione przedstawione są w pozycji klęczącej.


Wewnętrznie klęczę i ja. Z bólu. W oddali widać jezioro Hóp, mijamy rozległe, pogrodzone pastwiska. Z nogą jest fatalnie. Ostatnie 10 km pokonuję kręcąc wyłącznie lewą nogą. Czuję, że jeśli się zatrzymam, to już nie ruszę. Krzysztof jest zniecierpliwiony tym, że tak się wlekę i solidnie mnie odstawia. Po wjeździe do Blönduós szukamy kempingu. Z chorą nogą niewiele mogę, stoję pod znakiem drogowym i czekam. Krzysztof natomiast jedzie się porozglądać. Duży kemping jest nad rzeką Blandą. Czynię wysiłek i wdrapuję się na rower. Ból przeszywa na wskroś. Na szczęście to blisko, a końcówka to zjazd. Na kempingu Glaðheimar, po chwili bezruchu, noga zupełnie się blokuje. Nie mogę zgiąć kostki ani kolana. Działa tylko staw biodrowy. Chodząc zataczam chorą nogą kręgi. Takie chodzenie zajmuje okropnie dużo czasu i męczy. Wieczorem w umywalni zaczepia mnie turystka z Niemiec. Daje mi swój Voltaren. Przed snem jeszcze bolesny masaż łydki. Cały wieczór, noc i poranek dnia następnego spędzam leżąc w namiocie. Trochę śpię, trochę gapię się tępo w ściany namiotu. Jestem przeświadczona, że to koniec wyprawy i równie załamana jak pogoda, która zgodnie z prognozą właśnie zupełnie się posypała.

Dystans: 121,01 km

Dzień 14
Od rana wiatr szaleje, przelatują mżawki. To jednak piękny dzień, bo mogę lekko ruszyć stopą i trochę zgiąć kolano. Mocno kulejąc idę do biura kempingu, by poznać wreszcie jego właściciela, którego wesołe pokrzykiwania słyszałam już wczoraj. We trójkę sprawdzamy prognozę pogody i gawędzimy - Lárus Jónsson jest bardzo miły. Drukuje nam nawet tę prognozę (w kolorze!). Dla rozruchu nogi człapiemy z Krzysztofem na drugą stronę drogi – zobaczyć kościół, który został zbudowany na podobieństwo wulkanu (taki kulawy spacer trwa dłuuugo). Wieczorem natomiast odwiedzamy termalny basen (oczka z wodą o temp. 37-39˚C i 39-41˚C). Jest tu też sauna, a przy recepcji można się napić darmowej kawy. Dla mojej chorej nogi ciepłe wody to prawdziwe dobrodziejstwo. Gdy opuszczamy kompleks i noga jest porządnie rozgrzana, mogę iść prawie normalnie. Nadal bardzo wieje, ale nie pada, więc decydujemy się na spacer po zadrzewionej wyspie na rz. Blanda.

Dzień 15
Po śniadaniu idziemy na basen. Dziś już nie trzymam nogi biernie w wodzie, lecz staram się napinać i rozluźniać mięśnie. Jest zauważalnie lepiej. Obsługa basenu jest bardzo sympatyczna i gdy przed wyjściem proszę jednego z chłopaków o przetłumaczenie kilku podstawowych słówek z angielskiego na islandzki, robi to chętnie i nawet je odczytuje, a ja usiłuję powtarzać ;). Po obiedzie ruszamy w stronę Akureyri. Mieliśmy jechać szosą nr 744, jednak przez kontuzję odpuszczam wyraźnie dłuższą i trudniejszą drogę na rzecz krajowej jedynki. Pierwsze 26km to prawie zupełnie płaska droga biegnąca w dolinie Blandy. Noga nadal boli. Cisnę więc głownie zdrową. Od rozjazdu, z którego można pojechać albo w interior (Kjölur), albo do Akureyri, szosa się wznosi. Zaczyna padać deszcz. Jedziemy w chmurze. Robi się bardzo zimno. Gdy kończymy podjazd jest ledwie 5˚C. Długi zjazd w tych warunkach jest prawdziwym dramatem. Wyziębiamy się błyskawicznie. Varmahlíð jest o krok, ale na dziś - mimo skromnego dystansu - kończymy jazdę. Odbijamy w wąską, boczną szosę i rozstawiamy namiot. Jest bardzo zimno, pada i jesteśmy mokrzy. Nieprzyjemnie. Przed snem robimy kilka łyków czegoś mocniejszego.


Dystans: 47,48 km

Dzień 16
Wąski asfalt, przy którym się rozbiliśmy jest zaskakująco ruchliwy. Jeden samochód nawet na nas trąbi. Przed śniadaniem najmniej przyjemna część poranka – zakładanie mokrych ciuchów. Co chwilę pada, ruszamy dopiero w południe. Nasza wąska droga prowadzi do zabytkowego, porośniętego darnią kościółka Víðimýrarkirkja. Tego typu kościółków i kaplic jest na Islandii tylko 6.


Wracamy do głównej drogi i po chwili (zjazd) jesteśmy w Varmahlíð. Jest tu stacja, a przy niej mocno rozbudowana cześć kawiarniano – sklepowo – turystyczna. W samą porę wchodzimy do środka, bo właśnie zaczyna padać grad. Zajmujemy stolik przy dużym oknie i oglądamy załamanie pogody z bezpiecznej i ciepłej strony. System z dolewką kawy i herbaty działa tu znakomicie. Kawa jest pyszna i piję jej tyle, że zaczynam mocno odczuwać jej pobudzające działanie ;). Raczymy się też zupą kalafiorową i frytkami. Gdy pogoda trochę się poprawia, wychodzimy na rześkie, przesycone wilgocią powietrze. Chwilę zastanawiamy się czy kontynuować jazdę krajową jedynką, ale szybko wracamy do mojego pierwotnego planu dotarcia do Akureyri drogą nr 76 dookoła półwyspu Tröllaskagi. W drodze do Hofsós jest prawie płasko, ale mży i jest pod wiatr. Mijamy Gröf z małym kościółkiem krytym darnią. Nie decydujemy się na moczenie butów w mokrej trawie i oglądamy kościółek z daleka. W Hofsós pijemy kawę i jemy pizzę mocno doprawioną oregano. W oddali widać wyspę Drangey oraz nieczynny wulkan, które  komponują się w obrazek przypominający potężną, otwartą bramę. Ciemne chmury zostawiamy za sobą. Wreszcie można cieszyć się słońcem, a wiatr prawie nie przeszkadza. Mijamy tereny rolnicze i mokradła. Przejeżdżamy przez Reykjarhóll. Nad okolicą dominuje parująca góra. To rejon geotermalny. Pokonujemy serię lekkich podjazdów, ostatecznie zaliczając zjazd o nachyleniu dochodzącym do 15%. Przy skrzyżowaniu dróg nr 76 i 787 rozbijamy namiot. Nie pada, prawie nie wieje. Z mapy wynika, że niedaleko jest termalny basen. Planujemy odwiedzić go jutro.

Dystans: 79,11 km

Dzień 17
W nocy i rano pada. Jest 8˚C. Jemy śniadanie bez kawy i herbaty (planujemy picie kawy na basenie). Niestety rozczarowujemy się - basen jest czynny od godziny 15.00. Zatrzymujemy się kawałek dalej obok (nieczynnej jeszcze) stacji paliw. Rozkładamy kuchenkę i gotujemy kawę. Pijąc ją patrzymy na błękit nieba oraz pokryte śniegiem góry. Przed nami droga pod wiatr do Siglufjörður. Droga jest kręta i chwilami szutrowa ze stromymi zjazdami i podjazdami o nachyleniu dochodzącym do 19%. Mijamy Sauðanes z piękną pomarańczową latarnią morską na skałach. Gdyby nie wiatr, byłoby bajkowo. Dziś dzień tuneli. Pierwszy ma 830m. długości. To zjazd, który kontynuujemy aż do uroczego Siglufjörður. Niegdyś miejscowość była położona na końcu drogi i kto chciał ją odwiedzić, musiał potem zawracać. Siglufjörður nazywane było końcem świata i mało kto tu zaglądał. Zmieniło się to w 2010r., gdy wybudowano tunele łączące Siglufjörður z Ólafsfjörður. W miasteczku są market, port, kościół i kemping (w samym centrum). Czerwiec na Islandii jest fioletowy od kwitnących łubinów. Tu porastają one nawet zbocza gór. Otoczone ośnieżonymi górami Siglufjörður jest najładniejszym z islandzkich miasteczek, jakie miałam okazję widzieć podczas całej podróży.


Mimo, że są tu kawiarnie, tradycyjnie posilamy się na stacji. Zagaduje nas... po polsku, ubrany w skóry motocyklista. Od 6 lat mieszka w pobliskim Akureyri i... jak się okazuje jest ojcem dziewczyny, którą spotkaliśmy trzeciego dnia wyprawy na polach geotermalnych Seltún! Za Siglufjörður wjeżdżamy do długiego na 3,9km tunelu. Droga wychodzi na powierzchnię ale szybko chowa się w kolejnym, znacznie dłuższym (7,1km) tunelu. W środku jest zimno (6˚C) i bardzo wilgotno. Samochodów prawie nie ma. Za Ólafsfjörður znów mamy tunel (3,4 km). Ten jest stary i nieprzyjemny. Woda kapie ze stropu i spływa po ścianach. W tych warunkach 6˚C odczuwalne jest jako dotkliwy ziąb. Po wyjeździe z tunelu  ciągniemy z wiatrem do Dalvík. Wieczorne słońce wydłuża cienie. Tuż przed Hauganes, nad rzeką, rozbijamy namiot.

Dystans: 79,18 km

Dzień 18
Gdy rano składamy namiot, silny wiatr prawie porywa go do rzeki. Ten sam wiatr pcha nas potem przez 30 kilometrów. Do Akureyri mamy przyjemny zjazd. Z góry widać miasto i ogromny statek cumujący na wodach głęboko wcinającego się w ląd fiordu Eyjafjörður.  Akureyri, jako drugie po stolicy miasto wyspy, to zupełnie inne klimaty niż islandzkie miasteczka. Kawa jest serwowana bez dolewek, Internet jest płatny, a pamiątki drogie. Kręcąc się po mieście, stromym 12% podjazdem wjeżdżamy pod kościół Akureyrarkirkja (łudząco podobny do Hallgrímskirkja w Reykjavíku). Obie budowle projektował ten sam architekt – Guðjón Samúelsson, więc podobieństwo nie dziwi. Przy reprezentacyjnym deptaku stoją kolorowe budynki.


Kryją one sklepiki i restauracje, po których można chodzić godzinami. Odwiedzamy zabytkową część miasta z najstarszym domem (1795r.). Akureyri opuszczamy autobusem - zależy nam na szybkim powrocie do Blönduós. Na miejscu idziemy na basen. Siedząc w ciepłej wodzie decydujemy, że noc przed ruszeniem w interior spędzimy na kempingu Lárusa. Zostajemy radośnie powitani,  dostajemy nawet zniżkę na namiot. Przed wyjściem z biura chcę jeszcze zrobić wspólną fotkę, ale niestety muszę poczekać, bo pojawiają się jacyś pieniacze. Zamówili domek i kłócą się o pościel. Gdy Lárus wraca, robimy tę fotkę. Jesteśmy już w drzwiach i wtedy Lárus mówi, że w interiorze noce są zimne, więc powinniśmy spędzić trochę czasu w cieple. I jak gdyby nigdy nic wręcza mi klucz do jednego z drewnianych domków, w których normalnie nocleg słono przecież kosztuje. To dopiero niespodzianka! Domek jest bardzo wygodny i jasny. Wreszcie możemy w komfortowych warunkach zrobić porządek w sakwach i spokojnie ugotować obiad. Patrzymy przez okno na błękitne niebo, nie czujemy zimnego wiatru.

Dystans: 41,31 km

Dzień 19
Rano dziękujemy za miłą gościnę, a Lárus islandzkim „góða ferð!” życzy nam dobrej podróży. Po raz drugi pokonujemy 26-kilometrowy odcinek z Blönduós do odbicia na Kjölur. Trochę przeszkadza boczny wiatr, ale to dobrze, bo jeśli pozostanie niezmienny, to gdy skręcimy w interior - będzie centralnie w plecy. Przekraczamy mostek na rz. Blanda. Droga długo jest przyjemna, ubita, równa i... prawie od początku się wspina (momentami nachylenie jest solidne). Na najbardziej stromym odcinku, na dojeździe do hydroelektrowni na rz. Blanda, pojawia się nawet asfalt. Gdy osiągamy wysokość około 200 m. n.p.m., kończy się największe nastromienie i droga znowu przechodzi w grunt. Zaczynamy przygodę z interiorem, natomiast jadący z naprzeciwka niemiecki sakwiarz - właśnie ją kończy. Pechowo cały czas zmagał się z silnym wiatrem. W interiorze spędził aż 6 dni (4 dni jazdy i 2 odpoczynku). Nawierzchnia jest niezła, droga przez jakiś czas jeszcze się wznosi, potem - w sposób typowy dla płaskowyżów – faluje, raz wiodąc w górę, raz w dół. Nad jednym z jeziorek zatrzymujemy się by ugotować obiad. Jest ledwie 7˚C, jednak przy wietrze odczuwalna temperatura jest niższa. Trzęsę się z zimna. Gotowanie w takich warunkach nie jest dobrym pomysłem. Mocno się wychładzam i nawet po ponownym starcie trudno mi się rozgrzać. Jakość drogi pogarsza się stopniowo. Jest czas by się przyzwyczaić do coraz większych luźnych kamieni i coraz głębszej tarki. Silny, stabilny wiatr pomaga. Daleko przed nami są ciemne chmury, w niektórych miejscach stoją kałuże i widać, że niedawno padało. Zza chmur raz po raz przebija słońce, podświetlające okolicę w taki sposób, że wygląda niesamowicie.


Piękne widoki rekompensują bardzo kamienistą nawierzchnię. Budynek kempingu Áfangi przypomina barak. Zmarznięci (5`C) ładujemy się do środka by się trochę rozgrzać. Siadamy w dużej jadalni. Ceny są wysokie, zamawiamy więc tylko kawę. Gdy ruszamy w drogę słońce przebijające przez granatowe chmury sprawia, że wielkie pustkowia wyglądają przepięknie. Wiatr bardzo pomaga w pokonywaniu kolejnych kilometrów. Za sprawą krystalicznie czystego powietrza już z daleka widzimy czerwony domek ratunkowy Arnarbæli. Są ledwie 2˚C, w nogach mamy już 90km. Postanawiamy tu nocować. Niestety drzwi są zamknięte. Zbieramy się do drogi i wtedy słyszymy rumor. Po chwili drzwi się otwierają i staje w nich chłopak. Spogląda na nas, uśmiecha się i odzywa.... po polsku! Po chwili z pomocą Adama ładujemy się do środka. Mam wrażenie, że wewnątrz jest ciepło. Ale to złudzenie. W rzeczywistości jest tylko 6˚C. Adam mówi, że jako „Księgowy” udziela się na forum. Dziwi się, że mnie tam nie ma i że nie ma mnie również na BS ;). Chatka jest duża. Jest przedsionek (w którym ustawiamy rowery) oraz 2 pokoje. W pierwszym na sznurkach suszą się namiot i mokre ciuchy naszych nowych znajomych. W drugim są dwa piętrowe łóżka. Aga i Adam mieli zdecydowanie mniej szczęścia niż my. Jechali w deszczu i pod wiatr. Układamy się do snu. Jest piekielnie zimno i mimo, że mam na sobie podwójne spodnie, skarpety, czapkę, kurtkę i leżę w grubym śpiworze, cała się trzęsę. Z ust idzie para, a z nosa kapie. To fatalna noc, którą skulona spędzam bezsennie.

Dystans: 93,28 km

Dzień 20
Rano są 3˚C, wieje i pada... drobniuteńki śnieżek. Ustawiamy na stole kuchenki i gotujemy wodę do śniadania. Za wyjątkiem Krzysztofa, któremu prawie zawsze jest ciepło, wszyscy siedzimy grubo ubrani i w czapkach. Rozmawiamy o Islandii i naszych trasach. Aga i Adam planują przejazd krajową jedynką dookoła wyspy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Adam nastawiony jest bojowo i śmiejąc się mówi, że będzie jechał  „mając w pogardzie tnące szpony mrozu” (kiedy robię notatki, prosi bym tak to właśnie - słowo w słowo, zapisała :)). Po śniadaniu zbieramy się do wyjazdu. Jeszcze tylko robimy wspólną fotkę przed domkiem i jedziemy. Aga i Adam na północ pod śnieżek i wiatr. My z wiatrem w plecy - na południe.


Na początek mamy katastrofalną tarkę, która  przez 10,5km (zgodnie z zapowiedziami Adama) daje nam nieźle popalić. Dalej droga wygląda tak, jakby ktoś pługiem rozgarnął kamienie na boki. Chwilami przypomina to dno górskiego strumienia. Potem nawierzchnia niespodziewanie poprawia się i przez około 2-3km jedziemy po czarnym szutrze. Droga to opada, to wznosi się, aż do osiągnięcia przełęczy Kjölur i wysokości ponad 700m. n.p.m. Za przełęczą wreszcie przestaje padać. Droga przez interior wbrew pozorom wcale nie jest pusta. Jest tu bardziej tłoczno niż na Fiordach Zachodnich i półwyspie Snæfellsnes. Mijają nas auta oraz autobusy z napędem na 4 koła. Ludzie uśmiechają się, machają, czasem robią zdjęcia / kręcą filmiki. Jest bardzo sympatycznie. Po szlaku raz po raz przejeżdża samochodowy patrol, zapewne gotowy służyć pomocą. To sprawia, że mimo jazdy przez wielką, szarą pustynię można się czuć całkiem bezpiecznie. Na całym szlaku Kjölur przeprawiamy się przez jeden bród - na rzece Svartá. Nic wielkiego, przypomina raczej kałużę.


Dojeżdżamy do kempingu, na którym nocowali Księgowi. Zbyt mile tego miejsca nie wspominali. Nie planujemy tu spać, ale idziemy na kawę. Krzysztof grzebie przy rowerach, a w tym czasie ja (jako jedyny gość) siedzę w wielkiej jadalni i nad mapą piję kawę. Właścicielka pyta jak podoba mi się Islandia. Podoba mi się bardzo, więc entuzjastycznie opowiadam jej o naszej trasie i moim zachwycie wyspą. Pani jest mile zaskoczona i gdy w końcu pojawia się Krzysztof... zaprasza nas na gotowanie do ciepłej kempingowej kuchni, z której normalnie mogą korzystać tylko osoby tu nocujące. Nie chce też słyszeć o płaceniu za toaletę. Prowadząc nas do kuchni wspomina, że przy jednym ze stolików odbywa się lekko zakrapiana babska impreza i pyta, czy nie będzie nam to przeszkadzało ;). Gotujemy makaron i w komfortowych warunkach go zjadamy. Korzystamy ze sposobności i myjemy też od razu naczynia. Wyjście na zewnątrz, to zderzenie z bardzo silnym wiatrem. Szczęśliwie mamy ten potężny wiatr w plecy. Trasa jest mocno pagórkowata i miejscami kamienista.


Wiatr wybacza jednak wszystkie błędy, od zbyt późnej redukcji przełożenia, po zły wybór toru jazdy. Po prostu wypycha z każdego położenia. Na podjazdach warto wyprostować plecy i siedzieć na siodełku niczym na tronie :). Jedziemy w stronę ostatniego wzniesienia na szlaku - Bláfell. Wichura szaleje na całego. Gdy droga nieznacznie zakręca, boczne podmuchy spychają z drogi i prawie przewracają. Przez ten wiatr altimetr w moim liczniku wariuje. Raz pokazuje 44% nachylenia pod górę, po chwili wskazuje, że jest zupełnie płasko potem, że pionowo w dół. Raz po raz powstają burze piaskowe, które pędzą razem z nami. W tych szalonych warunkach Krzysztof ćwiczy skoki w dal. Ustawia się tyłem do wiatru i wykonuje potężne susy. Silny wiatr wypycha nas z interioru. Końcówka szlaku – pod względem nawierzchni jest podobna do początku – grunt jest mocno ubity, bez tarki i kamieni. Jedzie się gładko, prawie jak po szosie i kiedy teren wreszcie przechodzi w szosę, prawie nie czuć pod kołami różnicy. Szosa bardzo długo to wznosi się, to opada. Wreszcie zaczyna się prawdziwy zjazd. Niżej będzie cieplej! Niecałe 2km od słynnego wodospadu Gullfoss rozbijamy namiot. Obserwują nas konie. Ich rozwiane grzywy stają dęba i wyglądają nieprawdopodobnie. W oddali widać mgiełkę unoszącą się nad wodospadem i słychać przytłumiony huk spadającej wody.

Dystans: 102,28 km

Dzień 21
Gullfoss jest piękny i słusznie uważa się go za jedną z największych atrakcji wyspy. Niedaleko wodospadu jest duże centrum turystyczne. Jest tu chyba wszystko czego turysta może pragnąć: wyroby wełniane, magnesy na lodówkę, biżuteria, albumy fotograficzne, pocztówki i cała masa drobnych gadżetów. Miło tu posiedzieć.


Do ruszenia motywuje nas tylko jedno: kolejna super-atrakcja - czynny gejzer, odległy od wodospadu o około 10km. Na miejscu, podobnie jak przy wodospadzie, jest centrum turystyczne. Kompletną abstrakcją są puszki z górskim, islandzkim powietrzem, które zgodnie z instrukcją należy otwierać poza wyspą ;)). Bierzemy frytki, pijemy kawę i idziemy pod Strokkur. Pogoda jest piękna. 16˚C i słońce to idealne warunki do podziwiania gejzeru, geotermalnego pola i głębokich oczek z błękitną wodą. Co kilka minut Strokkur tworzy błękitny bąbel i wyrzuca z siebie słup wody i gorącej pary.


Niewinne obłoczki niepostrzeżenie zamieniają się w jedną wielką, szarą chmurę. Po słońcu nie ma śladu. Wracamy do centrum turystycznego. Dużą atrakcją jest tu sala multimedialna z licznymi prezentacjami. W centrum siedzimy ponad godzinę, bo przechodzi porządna ulewa. Leje tak mocno, że studzienki nie nadążają odbierać wody i za oknem wszystko płynie. Gdy pogoda się uspokaja wsiadamy na rowery i jedziemy do Laugarvatn. Chcemy tam dojechać przed wieczorem. Udaje się. Robimy zakupy (na półkach są między innymi moskitiery i świece odstraszające owady – to daje do myślenia...). Namiot rozkładamy na kempingu. Znowu kropi, piękniej już dzisiaj nie będzie.

Dystans: 40,34 km

Dzień 22
Rano jest ponuro, a dookoła lata pełno paskudnych muszek. Po śniadaniu jedziemy do term Fontana. To dzięki nim niepozorne Laugarvatn jest częstym przystankiem dla turystów objeżdżający islandzki Złoty Krąg. Relaks w termach, z widokiem na jezioro, jest bardzo przyjemny... do czasu gdy przyjeżdżają autokary z turystami. Od razu robi się tłoczno i głośno. Zbieramy się do wyjścia.


Na kempingu nadal jest pełno muszek. W moskitierach jemy obiad po czym jedziemy do grot, w których na początku XX wieku, w bardzo prymitywnych warunkach żyli ludzie. Za grotami teren na chwilę przechodzi w wąską nitkę asfaltu. To podjazd o nachyleniu dochodzącym do 15%. Za wzniesieniem znowu jest płasko i wraca teren. Jedziemy przez pole lawowe, mijamy wyróżniający się w tym surowym krajobrazie wulkan. Za wulkanem zaczyna się zjazd. Otoczenie zmienia się. Jest zielono. Dominują niskie, powykręcane krzewy. Wjeżdżamy na teren parku narodowego Þingvellir. Z szosy rozciąga się rozległy widok na zieleniącą się roślinnością Równinę Zgromadzeń. To właśnie tu zbierał się Althing, czyli średniowieczny parlament. To również tutaj, w zimnych wodach największego islandzkiego jeziora (84 km2) - Þingvellirvatn, odbywały się chrzty. Wieczór i noc spędzamy na kempingu. Zwiedzanie Þingvellir zostawiamy na jutro.

Dystans: 30,41 km

Dzień 23
Rano jedziemy pod kościółek Þingvellir. Czekamy na przewodnika, który bezpłatnie oprowadza po rozpadlinie tektonicznej na granicy płyt kontynentalnych. Pogoda niestety robi się paskudna. Pada, jest zimno i mgliście. Z przewodnikiem i małą grupką idziemy na spacer, a potem kontynuujemy zwiedzanie już sami.


Gdy zbieramy się z kempingu, cały czas pada i mocno wieje. Wiatr strasznie szarpie. Deszcz pada poziomo. Jego krople są jak małe kamyki. Gdy przychodzi silny poryw trudno jest nawet stać. Zapieram się wtedy o rower i staram się nie przewrócić. Od Reyjavíku dzieli nas 50 kilometrów. Krzysztof jest w stanie jakoś jechać w tych warunkach, ja niestety nie. Wścieka się ale nic to nie daje. To dla mnie nie do przeskoczenia. Po minięciu mostu na rz. Öxará decydujemy się wrócić na kemping. Czas jakby staje w miejscu – znów siedzimy na kempingu. Kompletnie przemoczeni. Pogoda zupełnie się załamała. Jest 8ºC, leje, wieje, chmury wiszą tuż nad ziemią i prawie świata nie widać. Koczujemy tu wraz z innymi. Jest tłoczno, mnóstwo przemoczonych, ale uśmiechniętych turystów. Pijąc kawę planujemy upolować autobus do stolicy. W wariancie awaryjnym (brak autobusu) zamierzamy siedzieć w kafejce aż do jej zamknięcia i późnym wieczorem ruszyć (z nadzieją, że nocą wiatr osłabnie). Czas mija, pogoda nie zmienia się. Robimy się głodni. Krzysztof idzie w tą syfiastą pogodę gotować makaron. Jest tak podle, że posiłek zjada... w kabinie prysznicowej na kempingu. Potem przynosi menażkę z moją częścią obiadu. Własnych posiłków tu jeść nie można - to dość obrzydliwe, ale chowam się z menażką w toalecie. Gdy wychodzę z toalety, okazuje się, że jest autobus i szybko musimy się do niego załadować, bo zaraz rusza. To mały bus firmy Sterna ze sporą pudełkowatą przyczepką. Pakujemy rowery z sakwami do przyczepki i wsiadamy. Nasz kierowca czuje się za kółkiem bardzo pewnie. Leje i wieje, na drodze jest pełno wody, są też wypełnione wodą koleiny. On natomiast pędzi jak wariat. Autobus tańczy na drodze, nawet siedząc jako pasażerka czuję, że koła co rusz tracą przyczepność i zamiast jechać... płyniemy. Wyprzedzamy wszystko co się rusza. Szczytem wszystkiego jest kierowcy rozmowa z jedną z pasażerek. Mówi patrząc na nią zamiast na drogę. Nie zwalnia przy tym ani trochę. To wszystko jest przerażające i modlę się o szczęśliwy dojazd do celu. Gdy wysiadamy na kempingu w Reyjavíku, nogi mam jak z waty. Jak dobrze, że już po wszystkim!

Dystans: 13,47 km

Dzień 24
Rano idziemy na basen. Korzystamy z łaźni parowej i małych oczek basenowych z wodą o różnej temperaturze (aż do 44ºC!). Gdyby nie wiatr, można by powiedzieć, że pogoda jest świetna. Miło wypoczywać pod prawie bezchmurnym niebem (o ironio – to na Islandii po raz pierwszy w życiu łapię opaleniznę w kształcie stroju kąpielowego ;)). Popołudniem opuszczamy kemping. Do odjazdu autobusu do Keflaviku mamy sporo czasu. Spędzamy go kręcąc się po stolicy. Odwiedzamy sklepiki z pamiątkami, siedzimy też w punkcie informacji turystycznej racząc się darmową kawą. Odwiedzamy też bardzo nowoczesny, przeszklony budynku opery. Krótko przed 20.00 wsiadamy do prawie pustego autobusu jadącego na lotnisko. Gdy docieramy na miejsce, idę do sklepiku, w którym 25 dni temu zostawiłam folię stretch potrzebną do zapakowania rowerów na czas lotu. Dziewczyna, która przyjmowała folię już tu nie pracuje. Nowa dwoi się i troi szukając folii ale nie może jej znaleźć. Po dobrym kwadransie już tracę nadzieję i właśnie wtedy rulon znajduje się. Namiot rozbijamy na omszałym polu lawy, 700 metrów od budynku lotniska.

Dystans: 7,22 km

Dzień 25
Wstajemy bardzo wcześnie. Na niebie świeci blade słońce, zapowiada się ładny dzień. Zwijamy namiot i jedziemy na lotnisko. Chwilę po godzinie 8.00 samolot startuje. Islandia robi się coraz mniejsza.... Ze smutkiem patrzę przez małe okienko, gardło mam ściśnięte z żalu. Czy kiedyś jeszcze tu wrócę?

Dystans: 11,07 km
Trasa: Keflavík – Hafnir – Grindavík – Blue Lagoon - Krýsuvík -  Reykjavík – Borgarnes – Eldborg – Búðir – Arnarstapi – Hellissandur – Ólafsvík – Grundarfjörður – Stykkishólmur – Brjánslækur – Patreksfjörður – Bíldudalur – Dynjandi – Hrafnseyri – Þingeyri – Holt – Ísafjörður – Súðavík – Ögur – Reykjanes – Hólmavík – Óspakseyri – Laugarbakki – Blönduós – Varmahlíð – Hofsós – Siglufjörður – Dalvík – Akureyri – Varmahlíð – Sauðárkrókur – Blönduós – jez. Blöndulón – Kjölur – Gullfoss – Strokkur – Laugarvatn – Þingvellir – Reykjavík – Keflavík.

Na czerwono - trasa pokonana autobusem
Waga mojego bagażu: 25,1kg
Długość trasy (na rowerach) - 1616,73 km