Mimo, że zapisaliśmy się z Krzysiem na maraton, do końca nie wiedzieliśmy czy pojedziemy. Mnie przez cały tydzień gnębił katarek, Krzysia to samo dopadło dwa dni przed maratonem. W piątek czuliśmy się w miarę ok., więc wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy do Świnoujścia. Na miejscu, po załatwieniu wszystkich formalności, pojechaliśmy na małe zakupy, a potem do schroniska młodzieżowego na nocleg. Zastaliśmy tam między innymi Teresę Ostrowską i Jana Ambroziaka.
No jedź wreszcie!
Tym razem dystans giga był dziwny. 324 km to takie cudactwo z pogranicza giga i ultra. Zostałam wylosowana do pierwszej grupy startowej, która miała ruszać o 6.00. Start został jednak przesunięty na 6.45. Mimo to wstać trzeba było wcześnie, gdy jeszcze było ciemno. Zjedliśmy obfite śniadanie, po czym ruszyliśmy rowerami na prom, by przeprawić się na miejsce startu. W mojej grupie miałam między innymi Krzysia „Klana” Łańcuckiego i Zdzisława Kalinowskiego. Tuż przed startem udało się nam zamienić kilka miłych słów. Tak jak ostatnio w Kluczborku, tak i tu miałam mały problem z wpięciem prawego buta w pedał. Ruszyłam jako ostatnia z grupy, ktoś nawet do mnie krzyczał, że mam jechać wreszcie.
Ja i oni
Na szczęście na początku była krzywa trylinka, a niedługo potem tory kolejowe. To sprawiło, że grupa nie ruszyła od razu mocnym tempem. Zaczęłam przebijać się do przodu i niedługo potem jechałam z chłopakami z mojej grupy. Kiedy obróciłam się, zauważyłam że za nami zostało kilka osób. Z kolei przed nami, w dość znacznej odległości jechali we dwójkę Klan i Zdzisław. Jechaliśmy tak sobie równym tempem, gdy zauważyłam, że pierwsza dwójka zwalnia i czeka na nas. Nie mogłam w to uwierzyć, ale wszystko wskazywało na to, że już za chwilę będziemy jechać razem! No i faktycznie tak się stało. Ze Zdzisławem przez chwilę nawet jechaliśmy ramię w ramię i trochę gadaliśmy. Potem on wyświadczył mi uprzejmość i na moment schował się za mną, bym mogła się pochwalić, że udało mi się jechać przez kawałek drogi przed nim.
Supergrupa od środka
Zmiany były krótkie i początkowo niektórzy wskakiwali za mnie. Klan przypilnował jednak, by nikt nie unikał pracy na przedzie grupki. Zasugerował mi, bym normalnie przesuwała się do przodu i gdy przyjdzie moja kolej od razu schodziła do tyłu. Ja jednak trochę się bałam. Nigdy w życiu nie jechałam z tak mocną grupą i spodziewałam się, że mogą mnie urwać w każdej chwili, a ci co akurat będą za mną, będą musieli wykonać solidną pracę by z powrotem doskoczyć do grupy. Jechałam więc ostatnia i gdy tylko ktoś schodził ze zmiany, lekko zwalniałam i wpuszczałam go na przedostatnie miejsce. Potem był podjazd Międzyzdroje. Jakimś dziwnym trafem nie jechałam wtedy ostatnia i gdy tylko górka się zaczęła, obróciłam się by powiedzieć chłopakom, by szybko wjechali przede mnie, bo tu na pewno zostanę zerwana. Tymczasem okazało się, że nie mam do kogo gadać. Ku swojemu zdziwieniu, byłam ostatnia. Kilka osób odpadło, nim górka zaczęła męczyć. Jesteście ciekawi jak szybko jechała supergrupa na tym podjeździe? Trochę zwolnili - trzymali trzydziestkę. Wytrzymałam ten podjazd i nadal gnaliśmy razem.
Pościg
Kolejny podjazd to górka w Dargobądziu, tam byłam pewna na bank że odpadnę. Uciekłam mocno do prawej, by nikogo tam nie przyblokować. Grupa zajmowała gdzieś połowę szosy. Udało mi się nie zerwać i nawet dostałam pochwałę, że ładnie jadę. Było bardzo przyjemnie aż do Recława, gdzie był odcinek brukowy. Oni poszli tam ostro, ja średnio. Klan myślał, że to już ten moment, gdy odpuściłam i od tej chwili czekam na swojego Krzycha. Po bruku miałam sporą stratę do grupy. Było też lekko pod górę. Postanowiłam się spiąć i spróbować do nich dociągnąć. Wiedziałam, że nie stać mnie na długi sprint i, że jeśli ktoś z nich się nie obróci i lekko nie zwolnią, to nie mam szans ich dogonić. To było chyba moje największe dotychczasowe maratonowe szaleństwo. Nigdy w życiu nie jechałam tak zapamiętale. Moje tętno osiągnęło wartość 189, a żołądek się skurczył jak do wymiotów. Wtedy stał się cud. Klan się odwrócił i spostrzegł, że gonię. Zamienił kilka słów ze Zdzisławem. Grupa zwolniła, Klan nawet na chwilę odłączył od reszty i ostatnie metry doholował mnie. Krótko potem zaczęły szeleścić papierki. Grupa się posilała. Zdzisław jechał tuż przede mną (jak to fajnie móc napisać coś takiego!), kręcił spokojnie bez trzymanki i coś tam sobie jadł. Moje serce wreszcie się uspokoiło i znowu było super. Domyślałam się, że wspólna jazda potrwa do momentu aż dojdzie nas najsilniejsza część drugiej grupy. Ktoś z naszego peletonu już dużo wcześniej wspominał, że na nich czekamy.
Ci, którzy spuchli po 40 kilometrach
No i się pojawili. To było chyba z 5 osób. Dołączyli i tempo od razu wzrosło. Teraz prędkość 40 km/h i powyżej była trzymana cały czas. Chłopak z nr 7 na plecach powiedział, że on tu jedzie te 300 km tylko tak, aby dojechać. Ja mu na to, że czekam na męża i jestem tu aż do tej pory przez przypadek. Chłopak z nr 5 powiedział, że teraz to już nie da rady się za nimi utrzymać. Supergrupa ruszyła na SERIO. A my, którzy po 40 km wspólnej jazdy spadliśmy z koła pokrętnie się sobie nawzajem tłumaczyliśmy, zamiast po prostu przyznać: tak, spuchliśmy. Siódemka utrzymał się za supergrupą najdłużej. Piątka i ja zostaliśmy sami. Okazało się, że piątka to Zbigniew Dudas, który tego roku wraz z Markiem Zadwornym objechał dookoła nasz piękny polski kraj. Ciągnął mnie i wcale nie marudził, nie wypychał na zmiany. Mi natomiast było bardzo wygodnie, bo kolega miał szerokie plecy i był wysoki. Głupio było mi się jednak tak cały czas się wieźć, więc dałam mu łącznie dwie zmiany (które on zaraz skasował). Jechaliśmy w ten sposób przez około 40 km. Siódemkę, czyli Krzysztofa Czubiniaka, w końcu dogoniliśmy (jeszcze przed pierwszym bufetem), ale on z bufetu uciekł pierwszy i załapał się do jakiejś grupy, która nas wyprzedzała.
Radosne spotkania
Po pierwszej nawrotce zaczęła się najweselsza część maratonu, cały czas mieliśmy w sobie mnóstwo energii, a z naprzeciwka jechały kolejne grupy. Uśmiechy, machnie sobie, radosne okrzyki, pozdrowienia, żarty. Wśród tych wszystkich ludzi był mój Krzysztof. Dogonił nas około 30 km przed Świnoujściem. Mąż przyjechał z mocnym wsparciem, wraz z nim byli: nr 18 (Zbigniew Maciaszczyk – współpracowaliśmy również w Kluczborku), nr 1 (Piotr Rębacz) i jeszcze jeden chłopak w pomarańczowej koszulce z napisem Szczecin na rowerze typu MTB. Krzysztof z tej radości, żeśmy się wreszcie spotkali, na podjeździe za Płocinem dał taką zmianę, że porwał grupkę. Gdzieś po drodze urwał też Zbigniewa Dudasa, o co miałam trochę żalu, bo w końcu chłopak zapewne trochę się ujechał ciągnąc mnie bez żadnej pomocy. Potem już było bez szaleństw. Bufet w Świnoujściu. Chwilę tam zabawiliśmy i dojechał Zbigniew. Poczekaliśmy i ruszyliśmy razem. Na początku drugiej pętli wyprzedzaliśmy ludzi z rajdu rodzinnego. Trzeba było być czujnym i zachować dużą ostrożność. Raz, że ruchliwa droga nr 3 (z szerokim poboczem co prawda – ale jednak), dwa – sporo małych dzieci.
Kawa czy herbata?
Drugie kółko jechało mi się źle. Czułam się zupełnie słaba i gdy widziałam na liczniku, że to dopiero 150-któryś kilometr, wpadłam w rozpacz. Starałam się nawet nie myśleć o tym, że to nie jest jeszcze nawet półmetek. Nic nie gadałam, ale myśli miałam czarne. Byłam przekonana, że za chwilę chłopaki pouciekają i zostaniemy z Krzychem sami. Moje czarnowidztwo się nie sprawdziło. Niestety nie udało się zrealizować planu Krzysia, by podczas całego maratonu zatrzymać się na bufecie tylko 2 razy. Zatrzymywaliśmy się za każdym razem. Bufet Stępnica. Kawa czy herbata? I kawa, i herbata. Najpierw jedno, potem drugie. Nawrotka i lecimy do Świnoujścia. Chłopaki raz po raz wydmuchują nosy przez ramię. Raz po raz nosowy aerozol trafia mi w twarz. Jestem trochę jak publiczna chusteczka do nosa. A fe! Pogoda nam cały czas dopisuje. Zapowiadali deszcz, a świeci słońce. Na pierwszej pętli bez wiatru, na drugiej trochę dmucha, ale bez tragedii. Cały czas kogoś mijamy z naprzeciwka. Kilka razy widzę Irenę, Teresę, Marzenkę i Anię Kruczkowskie (każda jedzie na swój wynik), Anię Zakens oraz wielu innych przyjaciół i znajomych. Jest ich tylu i mijamy się tak często, że szybko tracę rachubę kogo, kiedy i gdzie widziałam. Atmosfera jest znakomita. Prawdziwe kolarskie święto.
Rakieta odrzuca człony
Na trzecim kółku odzyskuję siły. Czuję się świetnie. Trochę przyspieszamy. Na dojeździe na bufet w Stępnicy mam taki przypływ mocy, że... daję Krzyśkowi zmiany. Tymczasem dwójka z naszych chłopaków łapie kryzys. Krzysiu zaczyna kalkulować i wychodzi, że możliwe jest złamanie przez nas 11 godzin. Gnamy. W Racimierzu po raz kolejny mamy tego samego kibica. Facet mocnym głosem dopinguje nas, wzmacnia swój przekaz wykrzykując przekleństwa i wyraźnie się wczuwa w swoją rolę. Na bufecie w Stępnicy spotykamy Gosię Szalewicz i „siódemkę”. Siódemka na nasz widok mówi, że już ucieka i proponuje nam, byśmy nie spieszyli się za bardzo. Ze śmiechem mówię: dorwę Cię! Obaj Zbigniewowie siedzą na bufecie chwilę dłużej niż my. Ruszamy we trójkę: Krzysztof, Piotr i ja. Wspólnymi siłami doganiamy 7. Siódemka daje mocne zmiany, Krzysztof też. Urywamy Piotra. Przypominamy startującą rakietę, która kolejno odrzuca człony. Siódemka zaczyna straszyć, że ma plan by jak najszybciej być na mecie. Mówię mu by leciał, że nie będziemy go blokować. Krzysztof jeszcze za nim krzyczy, że Organizator kazał by wracać przez miejscowość Dargobądź, bo policja zmieniła zdanie i postanowiła wlepiać mandaty tym co pojadą obwodnicą.
Majowy poranek
Na podjeździe za Płocinem Krzysztof Czubiniak (7) się oddala, a potem... doganiamy go. Od teraz jedziemy razem. Mój Krzysztof prowadzi prawie cały czas, więc zachęcam gromkim „do roboty” by siódemka dał zmianę. Siódemka niezbyt wesoły przystąpił do pracy. Po tej akcji niestety nie utrzymał już koła. Kolejny człon rakiety poleciał... Teraz do pracy przystępuję ja. Jedziemy z Krzysiem po zmianach. Obijałam się przez 300 km. Rześka jestem jak majowy poranek. Mogę ciągnąć z prędkością 34 km/h. Potem są dziury i łaty przed Świnoujściem. Niedługi, acz paskudnie nierówny odcinek. Tu gubię Krzysztofa. Jest głodny, sporo się napracował. Tak oto, na samej końcówce rakieta została sama. I cóż się wtedy okazało? Że ta rakieta zamiast rozwinąć prędkość kosmiczną może lecieć maksymalnie 32 km/h. Szału nie ma. Meta, rakieta spada. To już koniec lotu. Czas brutto 11:00:48, o 49 sekund za długo.
W złotych płaszczach
A na mecie Klan czekający na Irenkę i witający przy okazji mnie. Są też Pepe i nasi organizatorzy Czarek z żoną Elą i synem. Po chwili wjeżdża mój Krzyś, potem kolejni koledzy, których pogubiliśmy, wjeżdża Gosia Szalewicz, Grzegorz Stachowiak, Marek Janiszewski. Wyłudziłam od organizatora 2 folie NRC i w takich złotych płaszczach mile spędzamy czas czekając na wjazd Irenki. Na jej widok wiwatujemy, skaczemy, szeleścimy folią. Pełna radość. A potem na prom, pod prysznic i na imprezkę przy rybce.
W tym miejscu serdecznie dziękuję chłopakom, którzy ze mną współpracowali: Krzysiowi Łańcuckiemu i Zdzisławowi Kalinowskiemu za to, że mogłam zobaczyć ich w akcji. Zbigniewowi Dudasowi za to że samotnie ciągnął mnie przez 40 kilometrów. Piotrowi Rębaczowi i Zbigniewowi Maciaszczykowi za uczciwe zmiany. Krzysztofowi Czubiniakowi za motywację - jego dogonienie było moim celem przez prawie cały maraton. Mojemu mężowi za pracowitą sobotę. Organizator jest super! Bufety jak zwykle w Świnoujściu były genialne. Cudowne były zwłaszcza bułeczki, jakich nie ma nigdzie indziej. Kawa i herbata na bufetach to prawie rozpusta. Impreza na zakończenie maratonu też fantastyczna i z pyszną rybką. O cudownej atmosferze przez cały dzień nie wspomnę. Czarek, jesteś świetnym organizatorem. Jesteś po prostu super!