Na maraton w Kluczborku zapisaliśmy się w ostatniej chwili i był to nasz pierwszy Supermaraton w tym sezonie. Największą zachętą do wzięcia udziału była lista startowa, a na niej nazwiska przyjaciół i znajomych, których ostatnio widziałam (w większości) w zeszłym roku. Po pasjonującej lekturze listy startowej powiedziałam do Krzysztofa: „my też musimy tam być!” W piątek po pracy zjedliśmy szybki obiad, dokończyliśmy pakowanie i ruszyliśmy w drogę. Po 21.00 byliśmy na miejscu. Na sali gimnastycznej radosne powitania z dawno nie widzianymi ludźmi. Byli: Tomek i Leszek Marchelowie, Ania i Marzenka Kruczkowskie, Edward Dąbrowski, Tomek Ignasiak, Ania i Robert Zakensowie, Teresa Ostrowska, Heniu Fortoński, Pepe i wiele innych osób. I tylko czasu było mało na rozmowy, bo powoli była to już pora na sen. Wszak rano mieliśmy wziąć udział w maratonie.
Ranek wyglądał mniej więcej tak: w sercu maj, za oknem październik. Biuro zawodów działało w sali, w której spaliśmy i wkrótce zrobiło się tłoczno. W tym tłumku wypatrzyłam kolejne znajome twarze: Irenka Kosińska, Krzysztof Łańcucki, Grzegorz Kowal, Zdzisław Kalinowski, Jacek Olszewski, Gośka Pawlaczek oraz jej rodzice. W międzyczasie z ponurego nieba zaczął padać deszcz. Zapowiadał się piękny, szary dzień. Mój start o 9.06. W grupie mam Klana, który obwieszcza zasady jazdy: pierwsze kółko bardzo szybko, na drugim przyspieszamy, a na trzecim finiszujemy. Robi się bardzo wesoło. Ruszamy i od razu na wstępie mam problem z przypięciem się do roweru. Po raz pierwszy biorę udział w maratonie używając butów z pedałami zatrzaskowymi. Wpinanie zajęło mi okropnie dużo czasu i gdy wreszcie się udało, grupka majaczyła gdzieś w oddali… Rozpoczęłam więc samotnie. Początek był niezły. Pędziłam z prędkością 34-38 km/h i szybko dogoniłam jednego chłopaka z mojej grupki. Trochę jechaliśmy razem, moje tempo było jednak nieco szybsze i po kilku kilometrach współpracy miły kolega życzył mi powodzenia w dalszej jeździe. Od tej pory jechałam sama.
Krzysztof jadący razem z Markiem Janiszewskim dogonił mnie na 16 kilometrze. Bardzo się ucieszyłam na ich widok. Wkrótce pojawił się podjazd z oznaczeniem 10%. W rzeczywistości nie taki diabeł straszny. Mój licznik wykazał tylko 4%. Jechaliśmy tak sobie, a deszcz padał i padał. Początkowo było tylko 14 stopni, w najcieplejszym momencie dnia temperatura skoczyła do 17. Ciemne chmury tańczyły po niebie i były momenty gdy przez tą szarość mogło się wydawać, że to już wieczór. Trasa obfitowała w zakręty, niektóre fragmenty były dziurawe, a przez kałuże i mokre od deszczu okulary trudno było ocenić jak głębokie mogą być dziury pod nimi. Trasa była bardzo ładnie oznakowana, a miejsca które mogły okazać się szczególnie niebezpieczne były dodatkowo zaakcentowane. Bardzo podobały mi się odcinki wytyczone po wąziutkich nitkach asfaltu.
Tego dnia nie trzeba było jechać specjalnie długo by zmoknąć doszczętnie. Aby osiągnąć poziom namoczenia podobny do tego jaki prezentuje osoba, która weszła w ubraniu z rowerem do jeziora wystarczyło przejechać kilka pierwszych kilometrów. Woda chlapała na wszystkie strony. Leciała z nieba, spod kół towarzyszy, a samochody fundowały nam efektowne fontanny. Wodę miałam w oczach, nosie i w ustach. Można się było niemal utopić. Były chwile, gdy nie widziałam prawie nic. Po pierwszych kilometrach gdy tak ładnie gnałam nie zostało nic. Niby jechałam, ale było mi tak ciężko, jakbym miała za rowerem doczepiony pług. Zresztą maszyny rolnicze pojawiały się często i trzeba było je wyprzedzać. Nasza trójosobowa grupka powiększyła się gdy dogonił nas Zbigniew Maciaszczyk. Od tego momentu, z małymi przerwami, jechaliśmy razem aż do samej mety. W międzyczasie wyprzedzali nas różni ludzie. Zdumiewająca była spora grupa chłopaków, która chowała się za plecami szczupłej i drobnej Gosi Pawlaczek.
Tymczasem mimo, że nie jechało mi się świetnie, planowałam dogonić Teresę Ostrowską i Edwarda Dąbrowskiego. Wymyśliłam, że fajnie by było stworzyć grupkę z nimi. Ale ich cały czas nie było widać. Na pierwszym bufecie nie zatrzymywaliśmy się. Za to na drugim byliśmy już porządnie głodni. Padało i było chłodno, ale spędziliśmy tu dłuższą chwilę i porządnie się najedliśmy. Panie były przemiłe i dosłownie podtykały pyszne słodkie bułki pod nos. Zjadałam aż 3. Przy okazji zapytałam je czy nie widziały czasem jadącej z numerem 8 Teresy i poprosiłam je, by jak ją zobaczą na początku 3 kółka zmierzyły różnicę czasową między nami. Drugie kółko jechało mi się jeszcze okropniej niż pierwsze. Krzysztof wściekał się na mnie, że wyraźnie opóźniam, bo przecież Marek i Zbigniew cały czas na nas czekają. Powoli wpadałam w rozpacz. A Teresy nie było za żadnym z kolejnych zakrętów. Nie było też Edwarda. Doszłam do wniosku, że oni są kompletnie poza moim zasięgiem i pożegnałam się z planem stworzenia z nimi grupki. Byli nie do dogonienia.
Trzecie kółko zupełnie niespodziewanie okazało się super. Wzięłam się w garść i zaczęłam jechać tak jak należy. Humor od razu mi się poprawił. Wiecie pewnie sami jak to jest, gdy się czuje tę cudowną lekkość jazdy. Deszcz nie przeszkadzał. Na trzeciej rundzie trasa była już zaprzyjaźniona. Na bufecie miłe panie powiedziały mi, że różnica czasowa między mną a Teresą to 30 minut. Byłam pewna, że to różnica na jej korzyść, tymczasem już na mecie okazało się, że Teresa pomyliła trasę i niefortunnie poleciała do Praszki. Ten błąd kosztował ją sporo, bo sprawił, że nie zdążyła w limicie czasowym dojechać na rozjazd mega/giga. Nasza czwórka miała plan by wspólnie, w równym rzędzie wjechać na linię mety. Tymczasem tuż przed linią mety stał samochód organizatorów, który blokował wjazd! Chłopaki jakoś to bokiem objechali, ja obiegłam.
W tym miejscu serdecznie dziękuję Markowi i Zbigniewowi za to, że do końca jechali z nami. W szczególności dzięki dla Marka, bo to głównie on pracował! Na mecie w tej podłej pogodzie powitał nas uśmiechem i oklaskami pan Janek Ambroziak. Z tego co wiem, to stał na linii mety do samego końca, nawet wtedy gdy wszyscy byli w sali na dekoracji. Stwierdził, że ktoś musi przecież powitać tych, których deszcz gnębił najdłużej. Byliśmy strasznie brudni i tak ubłoceni jak po ukończeniu maratonu MTB, a nie szosowego. Do dekoracji pozostało piętnaście minut. Szybko więc pobiegliśmy odstawić rowery i – jakby nam było mało wody tego dnia – wstawić siebie pod prysznic. Z czasem było bardzo wąsko i niestety nie zdążyłam uczestniczyć w całej dekoracji i zobaczyć wszystkich tych, którzy tego dnia stanęli na podium. Dekoracja i losowanie nagród były świetną okazją do kolejnych pogawędek. A po zakończeniu uroczystości, już w dużo węższym gronie, siedzieliśmy nad napojem bogatym w mikroelementy do nocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz