Początek
Rok 2013 nie zaczął się najlepiej. Po długiej i śnieżnej zimie przyszła zimna wiosna. Pierwsze zawody to kwietniowy Harpagan i pokonanie około 160 km. Lodowate powietrze i brak formy prowadzą do silnej infekcji dróg oddechowych. Antybiotyk. W ten sposób przepada maraton szosowy w Trzebnicy, na którym miałam się sprawdzić przed V4. Oni jadą, ja leżę w łóżku. Przez zimno i deszcz wylatuje również Radków. W międzyczasie robimy szosową majówkę z bazą w Świnoujściu. Jest tragicznie. Antybiotyk osłabił mnie tak mocno, że na płaskim nie jestem w stanie utrzymać średniej 20 km/h, a po pokonaniu 100 km ledwo żyję.
Jazda towarzyska
V4 przypada akurat na czas gdy powoli dochodzę do siebie. 16.05.2013r. wstajemy o 4.00 rano i zaczynamy podróż do Budapesztu, gdzie startuje V4. W pociągu Warszawa – Budapeszt jest super. Jadą z nami nasi koledzy: Klan i Maciej Kozłowski. Poznajemy ich kolegów: Krzysia Dziedzica i Grzesia Kowala. Korzystamy z wagonu restauracyjnego. Niczego sobie nie odmawiamy. Obiad zjadamy aż 2x. W miłym towarzystwie długa podróż mija nam bardzo szybko. O 20.30 jesteśmy w Budapeszcie. Powoli robi się szaro, a my na rowerach z bagażami szukamy naszego hotelu. Z pomocą miejscowych sprawnie go znajdujemy. Nocleg w stolicy Węgier jest niedrogi, a sam hotel jest naprawdę bardzo ładny.
Przed startem ostrym
Rano, kiedy opuszczamy hotel, lekko mży. Chłopaki pojechali na start przed nami. My łatamy kapcia w moim rowerze i też jedziemy na start. Bieganina, bo nigdzie nie ma oznaczeń. Start został zorganizowany w.... centrum handlowym. Odebraliśmy pakiety startowe i kręciliśmy się w okolicy raz po raz udzielając wywiadów to do telewizji, to do radia. Czas mijał szybko i w końcu nadeszła chwila, gdy organizator zaczął ustawiać nas na linii startu. Trochę się wystaliśmy, bo zanim można było ruszyć były liczne przemowy. W końcu ktoś wystrzelił z pistoletu i ruszyliśmy na honorowy – wg planu powolny – 20 kilometrowy wyjazd z Budapesztu. Z centrum handlowego jedziemy ślimakiem przez parking, potem ulicami miasta. Jest szybko. Czuję, że łapie mnie skurcz w lewą stopę, a drugi czai się w prawej łydce. Pięknie. Jedziemy tuż za ludźmi z teamu Corratec. Radek Lonka zaskakuje nas pytaniem, czy wiemy skąd liczyć dystans rajdu. Robi wrażenie osoby, która spadła z księżyca i do końca nie wie gdzie jest i co robi. Nagle czuję, że nie mogę jechać. Coś mi blokuje tylne koło. Błotnik opadł. Zatrzymujemy się z Krzysiem i poprawiamy go. W tym czasie wyprzedzają nas dokładnie wszyscy, w tym wozy organizatorów. Tak. Błotniki, zapasowe dętki, zapasowa opona, torby podsiodłowe z narzędziami, batonami, żelkami i izotonikiem w tabletkach, lampki i akumulatorki do nich, GPS i zapasowe akumulatorki do niego, kurtki na noc, bidony. Wszystko wieziemy ze sobą. My i nam podobni soliści w porównaniu z ludźmi, którzy mają swoje wozy i jadą na lekko, wyglądamy jak wielbłądy.
Z wiatrem w plecy
Docieramy do ronda i tam się wszyscy zatrzymujemy. Jesteśmy na powrót ustawiani w grupy i w kilkuminutowych odstępach startujemy. Krzysztof i ja lecimy w grupie 4. Na początku jest dość długi podjazd. Puszczamy grupę i spokojnie mielimy. Potem zjazd i wkrótce opuszczamy Węgry. Wiatr cały czas nam sprzyja. Po skurczach nie ma już śladu. Rozpędzamy się i trzymamy średnią 35-39 km/h. Cudowny ten wiatr! Kiedy tak jedziemy mijają nas pociągi jadące jeszcze szybciej, w tym nasi BB 1008. Nie skaczemy za nimi. Jedziemy swoje doganiając dwóch chłopaków z Krosna (nr 75 i 76). Od teraz jedziemy z nimi. Cieszę się, bo wiem, że dzięki temu Krzysiu będzie mógł trochę wypocząć. Chłopcy pracują we trójkę, a ja się obijam w ich cieniu. W międzyczasie mija nas Corratec team. Magda jest otoczona chłopakami z każdej strony. Pozdrawia nas z uśmiechem i leci.
Fajnie się jechało z nr 75 i 76 do czasu, gdy nie zaczęła nas wyprzedzać duża grupa. Byli tam zawodnicy Trigranit i nasza kadra masters. Zaproponowałam skok za nimi. No i skoczyliśmy. Skok trwał 10 km, w tym czasie na płaskim chwilami pędziliśmy 50 km/h uzyskując średnią z tego odcinka ponad 41 km/h. Mogliśmy przez ten krótki czas zobaczyć jak wygląda jazda w zorganizowanej grupie z wozami technicznymi. Auto CCC było na każde skinienie kadry masters i obsługa z wozu co chwilę coś komuś podawała lub zabierała to co zbędne. To robiło wrażenie. Potem chłopaki zaczęli szarpać i nas zerwali. Jechaliśmy teraz sami po kilometrowych zmianach i po wielu kilometrach (już się robiło szaro i mieliśmy włączone lampki) dogonili nas 75 i 76. Znowu jechaliśmy razem – tym razem aż do bufetu i punktu pomiaru czasu w Nitrze.
Z nocną wizytą w słowackim pubie
Nitra to już ciemność. Postój na bufecie w moim odczuciu trwał całą wieczność. Gość obsługujący bufet dał nam żelków i na miejscu wsypywał mi izotonik w proszku do bukłaka i dolał wody do pełna. Zatankowaliśmy wszystkie bidony do pełna. Przed nami były słowackie góry, noc i ...200 km do następnego bufetu. Podczas naszego postoju leciała akurat krótka transmisja TV i było mnie widać, jak wypycham kieszonki. 75 i 76 na bufecie zabawili dłużej niż my. Ruszyliśmy sami. Szybko jednak musieliśmy się zatrzymać. Izotonik w proszku wsypany do bukłaka nie rozpuścił się i wszystko pozatykał. Za Nitrą zaczęłam czuć, że coś złego dzieje się z moim żołądkiem. Ze zgrozą stwierdziłam, że mam potężne mdłości. Chwilę później zaczyna boleć żołądek i już wiem, że przesadziłam z żelkami i izotonikiem, a następnym etapem będą wymioty. Oświadczam Krzychowi, że muszę wylać cały ten izotonik i zastąpić go czystą wodą. Tylko gdzie? Jest noc. Jedziemy rozglądając się. Pierwsze mijane miejsce, gdzie palą się światła i siedzą ludzie to jakiś pub. Zatrzymujemy się. Krzysztof zostaje z rowerami, a ja wbiegam do środka i wrzeszczę: Toilet! Toilet! I need a toilet! Wszyscy rozbawieni klaskają. Barman wyskakuje zza baru i pod rękę mnie prowadzi na jakieś zaplecze. Mruga porozumiewawczo i mówi: upstairs. Lecę po schodach i dopadam do umywalki. Wreszcie woda! Biegnąc w dół wołam do barmana: you saved my life, goodbye! Teraz jadąc szukamy zwykłej bułki. Na stacji paliw są jakieś, ale z obkładem. W pośpiechu wygarniam ręką do kosza cały paskudny obkład i przez następne kilka km żuję bułkę. Obstawa skrzyżowań i rond na Słowacji robi na nas wrażenie. Policjanci ze świetlnymi wskaźnikami pokazują gdzie jechać. Nie sposób zabłądzić.
Bez księżyca i bez gwiazd
Tuż przed wjazdem w góry robi się pusto. Wieje mocny, boczny wiatr. Gdy jeden z porywów przestawia mnie o jakieś pół metra w bok, zaczynam się chować w cieniu Krzysia. Gdzieś z boku się błyska. Jeszcze nie wiemy, że ta burza ostatecznie przejdzie bokiem. Dopadły nas jej ochłapy w postaci krótkiego gradu i deszczu. Na szczęście nie robi się zimno. Za to teraz droga jest mokra. Mokra droga i ciemność. Dziwna jest jazda w nocy. Jest trochę nierealne i łatwo można stracić poczucie kontroli. Jadę szybko, czy wolno? Dlaczego jest ciężko? Jest pod górę, czy może pod wiatr? A może to zmęczenie? Świat chowa się w ciemności. Wszystko jest nieokreślone. Przez długi odcinek doganiamy samotnego cyklistę. Kilka razy się tasujemy i nawet chwilę gadamy. Ostatecznie odskakujemy na pierwszym dużym słowackim podjeździe. Jest mocno pod górę. Mam najlżejsze przełożenie i piłuję. Zatrzymuję się i kilkadziesiąt metrów pokonuję pieszo. Na chwilę staję w miejscu i obracam się za siebie. Nikogo za nami, nikogo przed nami. Jest strasznie ciemno. To pochmurna noc bez księżyca i bez gwiazd. Noc w mokrych, słowackich górach. Pora wziąć się w garść i zacząć jechać. No to jazda! Jeszcze trochę i zaczyna się zjazd. Końcówka podjazdu była bardzo dziurawa, więc mówię do Krzysia by zaczynał zjazd bardzo ostrożnie, bo tu też mogą być dziury. Nie pomyliłam się. Tyle, że to nie były dziury, a wielkie wyrwy. Wyrwy same w sobie są atrakcyjne. Jeśli dodać do tego żwir, noc, mokrą nawierzchnię i zjazd, to robi się wręcz sensacyjnie. Jest jak w filmie grozy. Po bokach leżą zawodnicy, którzy przyjechali tu przed nami i pozaliczali gleby. Ci którzy jadą, klną w głos. My też wyzywamy i jedziemy powolutku. Na tym zjeździe moje myśli krążą wokół naszych chłopaków, którzy byli tu przed nami. Mam nadzieję, że wszyscy bezpiecznie zjechali ten tragiczny odcinek. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że pechowo upadli tu Krzysiek Łańcucki i Grzesiu Kowal kończąc tym samym swój udział w imprezie. W końcu wyrwy się skończyły.
A zatem, dobrej nocy
Znowu zrobiło się spokojnie. Jechałam tak w dół i czułam, że robię się wiotka. Powieki zaczęły mi opadać. Zaczynałam zasypiać na rowerze. Krzyknęłam do Krzysia, że musimy się zatrzymać, bo zasypiam. Przerwa była krótka, acz treściwa. Podczas kilkunastu sekund postoju spoliczkowałam się trzykrotnie. Ból przebudził mnie. By utrzymać ten efekt, już podczas jazdy, Krzysiek odpytywał mnie z matematyki. Zadawał mi takie zadania, by wyniki wychodziły w ułamkach. Potem na głos śpiewaliśmy. Tak pokonałam kryzys senności. Jakieś 3 godziny przed świtem padła przednia lampka, którą pożyczył mi, znany na forum podrozerowerowe.info, Podjazdy. Od teraz jechaliśmy z Krzysiem ramię w ramię i jego lampka oświetlała nam drogę.
Nowy dzień
Jasno zaczęło się robić przed drugim dużym słowackim podjazdem. Było ciężko, 12%. Jednak teraz było już widać. Dzięki temu jechało się lepiej. Młynek. Kręcę na najlżejszym przełożeniu, a moja kadencja to 38. Prawdziwa piła. Stawy kolanowe wrzeszczą z bólu i błagają o górską kasetę. Wrzask ten idzie od kolan przez biodra do góry i artykułuje się przez gardło w postaci mojego marudzenia, piszczenia i narzekania. Co jednak dziwne, mimo bólu cały czas jestem w stanie jechać. Zrzędzę, ale jadę. Czasami sama siebie zadziwiam swoją odpornością na cierpienie i zastanawiam się ile potrafię znieść…. Po podjeździe zjazd, potem znowu jest mocno pod górę. Wyzywam i złorzeczę na szaleńczą odległość między bufetami. W końcu jednak jest. W zatoczce, blisko przystanku autobusowego. Jest tu też trochę piachu. Jem pomarańcze. Dolewamy wody. Kończymy bufetowanie, gdy podjeżdża duży autokar. A w autokarze rowery i leżący pokotem ludzie. TRUPOWÓZ! Wpadam w prawdziwą sportową złość. Uciekamy czym prędzej z bufetu. Wymyślam sobie, że pewnie każdą następną osobę ten osobliwy pojazd będzie z bufetu zgarniał.
Czy to koniec już?
Mamy teraz super tempo. Lecimy ponad 40 km/h. Nie ma to jak motywacja! Jest pięknie, do czasu, gdy Krzysztof wrzeszczy do mnie: stop! Koniec trasy! Zatrzymuję się i zanim wydobywam z siebie głos, by go zapytać, czy może zwariował z niewyspania, oświadcza mi, że GPS właśnie tu, na granicy słowacko czeskiej pokazuje punkt końcowy trasy. Minę ma nietęgą. Twierdzi, że na podstawie mało dokładnej mapy organizatora nie damy rady dojechać do mety w limicie czasu, że na pewno pobłądzimy i kto wie – może pojedziemy złą trasą i nas z tego powodu zdyskwalifikują. Na liczniku ponad 360 km. Najgorsze, tj. słowacka noc, za nami. No i co? To ma się teraz tak po prostu skończyć? Przecież nawet nie pobiliśmy naszego rekordowego przebiegu z dystansu Ultra w Gryficach! Moja wściekłość i rozpacz sięgają dna. Wrzeszczę, macham rękoma, tupię nogami. Próbuję wykrzesać z Krzycha choć trochę entuzjazmu. Nie możemy się poddać! Tak jak mawiał Bolesław Zajiczek: najlepiej nie poddawać się wcale, trzeba walczyć do końca. Nakazuję Krzyśkowi by wyciągał mapę i by zrobił to szybko. Długa chwila nad mapą. Jedziemy w milczeniu. Źle. No to zawracamy. Jadąc po mapie docieramy w okolice Cieszyna. Jeszcze w Czechach znowu długie myślenie nad mapą. Przed nami trasa szybkiego ruchu. Mapa jest niedokładna, ale dochodzimy do przekonania, że organizator na pewno nie puścił V4 „eską”. Jedziemy więc nie-eską. Jest dziwnie, bo „eski” nikt nie obstawia. Jeśli ktoś chce może z łatwością, z premedytacją ułatwić sobie trasę…. My nie ułatwiamy. Jedziemy uczciwie. Widzimy, że któryś z zawodników zawraca z eski, z kolei inny właśnie na nią wjeżdża….
Inny świat
I tak jedziemy i jedziemy, aż dojeżdżamy do Polski. Ostatnie skrzyżowanie w Czechach. Stoją tu policjanci, którzy kierują nas we właściwą stronę. To nas upewnia, że dobrze zrobiliśmy nie jadąc eską i, że wybraliśmy właściwą drogę. Polska. Nagle inny świat. Nikogo tu nie ma. Nikt nic nie wie. Gdzieś tu musi być punkt kontrolny. Gdzie? Stoję z boku. Krzysztof leci na postój taksówek i pyta taksówkarzy, czy widzieli wyścig i gdzie jechali kolarze. Z kilku, z którymi rozmawiał, jeden wiedział. Dzięki temu trafiamy na punkt. Razem z nami wpadają tam dwaj polscy zawodnicy. Okazuje się, że jeden z nich ma kontuzję na tyle poważną, że nie może jechać dalej. Chłopak ten ma na rowerze GPSa. Działającego. Takiego, który pasuje do naszego uchwytu rowerowego. Krzysztof i on (Paweł Kosiorek) gadają. Po chwili GPS kolegi jest już mocowany na rowerze Krzyśka. Dajemy w zastaw swój, w którym track się skończył. Na bufecie od obsługi dowiaduję się, że jestem druga wśród dziewczyn. Szybko kalkuluję i dochodzę do wniosku, że najpewniej obsługa nie zauważyła Magdy otoczonej przez chłopaków z teamu. Zresztą oni, z wozem, pewnie się tu nawet nie zatrzymali. Zatem jestem trzecia. Przede mną startowała dziewczyna z teamu Plannja, a ze mną (i odskoczyła) Szilvia Anyos. Któraś z nich musiała wylecieć. Obstawiamy, że Plannja.
Taxi!
Paweł zostaje na bufecie. Ma go zawieźć do Krakowa obsługa rajdu. Nie wiemy wtedy jeszcze, że krótko po tym jak ruszyliśmy, bufet z punktem pomiaru czasu zaczął się zwijać, a kolega z kontuzją został pozostawiony sam sobie i na własną rękę musiał zorganizować sobie powrót do Krakowa! Zastanawiające jest, gdzie był w takim razie tzw. Trupowóz. Przecież miał on jechać po trasie i zbierać nie tylko tych co porwali się z motyką na słońce i spuchli, ale też ludzi z kontuzjami i awariami. Mogę się jedynie domyślać, że kierowcy nie chciało się lecieć przez zakorkowane polskie miasta i pojechał eską. Zgroza. Gdybyśmy po drodze gdzieś padli, lub gdyby ktoś z jadących za nami padł, to też musiałby wracać sam. Czym? Taksówką??! No ale ruszając z bufetu jesteśmy święcie przekonani, że Paweł zostanie odwieziony na metę. Jedziemy. Wraz z nami kolega kontuzjowanego z nr 100 na plecach. Początek jest straszny, bo pojawia się paskudny bruk. Potem jest jeszcze jeden odcinek brukowy. A potem są... korki, małe ronda, światła. Gdzie jest policja i zabezpieczenie wyścigu? Nie ma! Przeciskamy się między autami, biegniemy / jedziemy chodnikami, przejeżdżamy na czerwonym i tak w każdym polskim miasteczku. Szosy są niewygodne. Są muldy (zwłaszcza przed Bielskiem mam wrażenie, że jestem pociskiem w katapulcie), dziury, brak pobocza, ogromny ruch samochodowy. Wściekli kierowcy wrzeszczą, trąbią, mijają nas na centymetry, zajeżdżają drogę. Jest strasznie! Zawodnik nr 100 po jakimś czasie zostawia nas. Wcale mu się nie dziwię. Nizinna kaseta dała mi niezły wycisk, a za bufetem jest bardzo pagórkowato. Na podjazdach piłuję 8-10 km/h, na zjazdach lecę ponad 40 km/h. Podjazd na maksymalnym młynku, na każdym zjeździe wrzucanie cięższych biegów. Lewa łapka w dolny chwyt, potem prawa, skłon i lot. I tak góra – dół, cały czas aż do Kęt. W Kętach polscy kierowcy wspięli się na prawdziwe wyżyny chamstwa, prawie doprowadzając do wypadku!
Ulga Macochy
Już w Polsce rozdzwonił się mój telefon. Zaczęły przychodzić smsy. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to wystraszona rodzina i znajomi oglądali w TV dekorację zwycięzców. Ktoś do kamery niefortunnie się wypowiedział, że wyścig ukończyła 1 kobieta, nie dodając, że pozostałe jeszcze jadą. Od jakiegoś czasu jedzie z nami chłopak. Jest dziwnie milczący. Dopiero gdy po raz drugi mijamy rzeczkę o śmiesznej nazwie Ulga Macochy zatrzymujemy się i zaczynamy gadać. Krzysztof sprawdza, czy faktycznie ta rzeczka miała się pojawić 2 razy. Na szczęście to dobra droga. Chłopak coś gada po węgiersku. Nie sposób go zrozumieć. Krzysztof po angielsku tłumaczy mu dlaczego stoimy. Droga nr 948 łącząca Kęty i Oświęcim jest bardzo ruchliwa. Mimo, że jest płasko i z wiatrem, to jest w mojej ocenie najtrudniejszy odcinek na trasie. Jest bardzo wąsko. Jest ogromny ruch. Mija nas TIR za TIRem. Jadą szybko. Podmuch za jednym z nich wyrywa mi słuchawkę z ucha. Gdzie ta policja??? Modlę się, by nikt nas tu nie zabił. Kiedy wreszcie odbijamy w prawo oddycham z ulgą. Po chwili proszę Krzysia o krótki postój. Moje nerwy to strzępy. Muszę usiąść i się uspokoić. Na trzęsących się nogach nie sposób jechać.
Ekspresówki
Teraz aż do mety jest prawie płasko. Już w Krakowie, jakieś 2 km przed metą padają baterie w GPSie. Pytamy miejscowych którędy na Błonia. No i w końcu jest. Po niecałych 24 godzinach od startu w Budapeszcie, pokonaniu trasy o długości 548,90 km i przewyższeniu 3850m dojechaliśmy do Krakowa. Na mecie dowiaduję się, że jestem 5. To dziwne, bo wg wyliczeń powinnam być 3 lub 4. Abym mogła faktycznie być 5, to jedna dziewczyna powinna mnie na trasie wyprzedzić. Przefrunęła drogą ekspresową? Dziewczyna, która została uznana za 3 pojawiła się tylko na starcie i mecie. Nie ma jej czasów z żadnego punktu kontrolnego. Któż może wiedzieć którędy jechała? Na mecie medal pamiątkowy, rozmowy z innymi zawodnikami. Generalnie super impreza i świetna okazja do popełnienia spektakularnej pięćsetki przez 4 kraje. Świetne zabezpieczenie trasy przez policję w szczególności na Słowacji, ale też na Węgrzech i w Czechach było nieźle. Szkoda, że bufety były tak daleko od siebie, że niebezpieczny zjazd na Słowacji zebrał ofiary oraz, że najgorzej pod względem jakości dróg, zabezpieczenia trasy i kultury kierowców wypadł nasz kraj. Szkoda też, że nikt nie pilnował by zawodnicy nie wjeżdżali na eski. Poza tym czad!
Rok 2013 nie zaczął się najlepiej. Po długiej i śnieżnej zimie przyszła zimna wiosna. Pierwsze zawody to kwietniowy Harpagan i pokonanie około 160 km. Lodowate powietrze i brak formy prowadzą do silnej infekcji dróg oddechowych. Antybiotyk. W ten sposób przepada maraton szosowy w Trzebnicy, na którym miałam się sprawdzić przed V4. Oni jadą, ja leżę w łóżku. Przez zimno i deszcz wylatuje również Radków. W międzyczasie robimy szosową majówkę z bazą w Świnoujściu. Jest tragicznie. Antybiotyk osłabił mnie tak mocno, że na płaskim nie jestem w stanie utrzymać średniej 20 km/h, a po pokonaniu 100 km ledwo żyję.
Jazda towarzyska
V4 przypada akurat na czas gdy powoli dochodzę do siebie. 16.05.2013r. wstajemy o 4.00 rano i zaczynamy podróż do Budapesztu, gdzie startuje V4. W pociągu Warszawa – Budapeszt jest super. Jadą z nami nasi koledzy: Klan i Maciej Kozłowski. Poznajemy ich kolegów: Krzysia Dziedzica i Grzesia Kowala. Korzystamy z wagonu restauracyjnego. Niczego sobie nie odmawiamy. Obiad zjadamy aż 2x. W miłym towarzystwie długa podróż mija nam bardzo szybko. O 20.30 jesteśmy w Budapeszcie. Powoli robi się szaro, a my na rowerach z bagażami szukamy naszego hotelu. Z pomocą miejscowych sprawnie go znajdujemy. Nocleg w stolicy Węgier jest niedrogi, a sam hotel jest naprawdę bardzo ładny.
Przed startem ostrym
Rano, kiedy opuszczamy hotel, lekko mży. Chłopaki pojechali na start przed nami. My łatamy kapcia w moim rowerze i też jedziemy na start. Bieganina, bo nigdzie nie ma oznaczeń. Start został zorganizowany w.... centrum handlowym. Odebraliśmy pakiety startowe i kręciliśmy się w okolicy raz po raz udzielając wywiadów to do telewizji, to do radia. Czas mijał szybko i w końcu nadeszła chwila, gdy organizator zaczął ustawiać nas na linii startu. Trochę się wystaliśmy, bo zanim można było ruszyć były liczne przemowy. W końcu ktoś wystrzelił z pistoletu i ruszyliśmy na honorowy – wg planu powolny – 20 kilometrowy wyjazd z Budapesztu. Z centrum handlowego jedziemy ślimakiem przez parking, potem ulicami miasta. Jest szybko. Czuję, że łapie mnie skurcz w lewą stopę, a drugi czai się w prawej łydce. Pięknie. Jedziemy tuż za ludźmi z teamu Corratec. Radek Lonka zaskakuje nas pytaniem, czy wiemy skąd liczyć dystans rajdu. Robi wrażenie osoby, która spadła z księżyca i do końca nie wie gdzie jest i co robi. Nagle czuję, że nie mogę jechać. Coś mi blokuje tylne koło. Błotnik opadł. Zatrzymujemy się z Krzysiem i poprawiamy go. W tym czasie wyprzedzają nas dokładnie wszyscy, w tym wozy organizatorów. Tak. Błotniki, zapasowe dętki, zapasowa opona, torby podsiodłowe z narzędziami, batonami, żelkami i izotonikiem w tabletkach, lampki i akumulatorki do nich, GPS i zapasowe akumulatorki do niego, kurtki na noc, bidony. Wszystko wieziemy ze sobą. My i nam podobni soliści w porównaniu z ludźmi, którzy mają swoje wozy i jadą na lekko, wyglądamy jak wielbłądy.
Z wiatrem w plecy
Docieramy do ronda i tam się wszyscy zatrzymujemy. Jesteśmy na powrót ustawiani w grupy i w kilkuminutowych odstępach startujemy. Krzysztof i ja lecimy w grupie 4. Na początku jest dość długi podjazd. Puszczamy grupę i spokojnie mielimy. Potem zjazd i wkrótce opuszczamy Węgry. Wiatr cały czas nam sprzyja. Po skurczach nie ma już śladu. Rozpędzamy się i trzymamy średnią 35-39 km/h. Cudowny ten wiatr! Kiedy tak jedziemy mijają nas pociągi jadące jeszcze szybciej, w tym nasi BB 1008. Nie skaczemy za nimi. Jedziemy swoje doganiając dwóch chłopaków z Krosna (nr 75 i 76). Od teraz jedziemy z nimi. Cieszę się, bo wiem, że dzięki temu Krzysiu będzie mógł trochę wypocząć. Chłopcy pracują we trójkę, a ja się obijam w ich cieniu. W międzyczasie mija nas Corratec team. Magda jest otoczona chłopakami z każdej strony. Pozdrawia nas z uśmiechem i leci.
Fajnie się jechało z nr 75 i 76 do czasu, gdy nie zaczęła nas wyprzedzać duża grupa. Byli tam zawodnicy Trigranit i nasza kadra masters. Zaproponowałam skok za nimi. No i skoczyliśmy. Skok trwał 10 km, w tym czasie na płaskim chwilami pędziliśmy 50 km/h uzyskując średnią z tego odcinka ponad 41 km/h. Mogliśmy przez ten krótki czas zobaczyć jak wygląda jazda w zorganizowanej grupie z wozami technicznymi. Auto CCC było na każde skinienie kadry masters i obsługa z wozu co chwilę coś komuś podawała lub zabierała to co zbędne. To robiło wrażenie. Potem chłopaki zaczęli szarpać i nas zerwali. Jechaliśmy teraz sami po kilometrowych zmianach i po wielu kilometrach (już się robiło szaro i mieliśmy włączone lampki) dogonili nas 75 i 76. Znowu jechaliśmy razem – tym razem aż do bufetu i punktu pomiaru czasu w Nitrze.
Z nocną wizytą w słowackim pubie
Nitra to już ciemność. Postój na bufecie w moim odczuciu trwał całą wieczność. Gość obsługujący bufet dał nam żelków i na miejscu wsypywał mi izotonik w proszku do bukłaka i dolał wody do pełna. Zatankowaliśmy wszystkie bidony do pełna. Przed nami były słowackie góry, noc i ...200 km do następnego bufetu. Podczas naszego postoju leciała akurat krótka transmisja TV i było mnie widać, jak wypycham kieszonki. 75 i 76 na bufecie zabawili dłużej niż my. Ruszyliśmy sami. Szybko jednak musieliśmy się zatrzymać. Izotonik w proszku wsypany do bukłaka nie rozpuścił się i wszystko pozatykał. Za Nitrą zaczęłam czuć, że coś złego dzieje się z moim żołądkiem. Ze zgrozą stwierdziłam, że mam potężne mdłości. Chwilę później zaczyna boleć żołądek i już wiem, że przesadziłam z żelkami i izotonikiem, a następnym etapem będą wymioty. Oświadczam Krzychowi, że muszę wylać cały ten izotonik i zastąpić go czystą wodą. Tylko gdzie? Jest noc. Jedziemy rozglądając się. Pierwsze mijane miejsce, gdzie palą się światła i siedzą ludzie to jakiś pub. Zatrzymujemy się. Krzysztof zostaje z rowerami, a ja wbiegam do środka i wrzeszczę: Toilet! Toilet! I need a toilet! Wszyscy rozbawieni klaskają. Barman wyskakuje zza baru i pod rękę mnie prowadzi na jakieś zaplecze. Mruga porozumiewawczo i mówi: upstairs. Lecę po schodach i dopadam do umywalki. Wreszcie woda! Biegnąc w dół wołam do barmana: you saved my life, goodbye! Teraz jadąc szukamy zwykłej bułki. Na stacji paliw są jakieś, ale z obkładem. W pośpiechu wygarniam ręką do kosza cały paskudny obkład i przez następne kilka km żuję bułkę. Obstawa skrzyżowań i rond na Słowacji robi na nas wrażenie. Policjanci ze świetlnymi wskaźnikami pokazują gdzie jechać. Nie sposób zabłądzić.
Bez księżyca i bez gwiazd
Tuż przed wjazdem w góry robi się pusto. Wieje mocny, boczny wiatr. Gdy jeden z porywów przestawia mnie o jakieś pół metra w bok, zaczynam się chować w cieniu Krzysia. Gdzieś z boku się błyska. Jeszcze nie wiemy, że ta burza ostatecznie przejdzie bokiem. Dopadły nas jej ochłapy w postaci krótkiego gradu i deszczu. Na szczęście nie robi się zimno. Za to teraz droga jest mokra. Mokra droga i ciemność. Dziwna jest jazda w nocy. Jest trochę nierealne i łatwo można stracić poczucie kontroli. Jadę szybko, czy wolno? Dlaczego jest ciężko? Jest pod górę, czy może pod wiatr? A może to zmęczenie? Świat chowa się w ciemności. Wszystko jest nieokreślone. Przez długi odcinek doganiamy samotnego cyklistę. Kilka razy się tasujemy i nawet chwilę gadamy. Ostatecznie odskakujemy na pierwszym dużym słowackim podjeździe. Jest mocno pod górę. Mam najlżejsze przełożenie i piłuję. Zatrzymuję się i kilkadziesiąt metrów pokonuję pieszo. Na chwilę staję w miejscu i obracam się za siebie. Nikogo za nami, nikogo przed nami. Jest strasznie ciemno. To pochmurna noc bez księżyca i bez gwiazd. Noc w mokrych, słowackich górach. Pora wziąć się w garść i zacząć jechać. No to jazda! Jeszcze trochę i zaczyna się zjazd. Końcówka podjazdu była bardzo dziurawa, więc mówię do Krzysia by zaczynał zjazd bardzo ostrożnie, bo tu też mogą być dziury. Nie pomyliłam się. Tyle, że to nie były dziury, a wielkie wyrwy. Wyrwy same w sobie są atrakcyjne. Jeśli dodać do tego żwir, noc, mokrą nawierzchnię i zjazd, to robi się wręcz sensacyjnie. Jest jak w filmie grozy. Po bokach leżą zawodnicy, którzy przyjechali tu przed nami i pozaliczali gleby. Ci którzy jadą, klną w głos. My też wyzywamy i jedziemy powolutku. Na tym zjeździe moje myśli krążą wokół naszych chłopaków, którzy byli tu przed nami. Mam nadzieję, że wszyscy bezpiecznie zjechali ten tragiczny odcinek. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że pechowo upadli tu Krzysiek Łańcucki i Grzesiu Kowal kończąc tym samym swój udział w imprezie. W końcu wyrwy się skończyły.
A zatem, dobrej nocy
Znowu zrobiło się spokojnie. Jechałam tak w dół i czułam, że robię się wiotka. Powieki zaczęły mi opadać. Zaczynałam zasypiać na rowerze. Krzyknęłam do Krzysia, że musimy się zatrzymać, bo zasypiam. Przerwa była krótka, acz treściwa. Podczas kilkunastu sekund postoju spoliczkowałam się trzykrotnie. Ból przebudził mnie. By utrzymać ten efekt, już podczas jazdy, Krzysiek odpytywał mnie z matematyki. Zadawał mi takie zadania, by wyniki wychodziły w ułamkach. Potem na głos śpiewaliśmy. Tak pokonałam kryzys senności. Jakieś 3 godziny przed świtem padła przednia lampka, którą pożyczył mi, znany na forum podrozerowerowe.info, Podjazdy. Od teraz jechaliśmy z Krzysiem ramię w ramię i jego lampka oświetlała nam drogę.
Nowy dzień
Jasno zaczęło się robić przed drugim dużym słowackim podjazdem. Było ciężko, 12%. Jednak teraz było już widać. Dzięki temu jechało się lepiej. Młynek. Kręcę na najlżejszym przełożeniu, a moja kadencja to 38. Prawdziwa piła. Stawy kolanowe wrzeszczą z bólu i błagają o górską kasetę. Wrzask ten idzie od kolan przez biodra do góry i artykułuje się przez gardło w postaci mojego marudzenia, piszczenia i narzekania. Co jednak dziwne, mimo bólu cały czas jestem w stanie jechać. Zrzędzę, ale jadę. Czasami sama siebie zadziwiam swoją odpornością na cierpienie i zastanawiam się ile potrafię znieść…. Po podjeździe zjazd, potem znowu jest mocno pod górę. Wyzywam i złorzeczę na szaleńczą odległość między bufetami. W końcu jednak jest. W zatoczce, blisko przystanku autobusowego. Jest tu też trochę piachu. Jem pomarańcze. Dolewamy wody. Kończymy bufetowanie, gdy podjeżdża duży autokar. A w autokarze rowery i leżący pokotem ludzie. TRUPOWÓZ! Wpadam w prawdziwą sportową złość. Uciekamy czym prędzej z bufetu. Wymyślam sobie, że pewnie każdą następną osobę ten osobliwy pojazd będzie z bufetu zgarniał.
Czy to koniec już?
Mamy teraz super tempo. Lecimy ponad 40 km/h. Nie ma to jak motywacja! Jest pięknie, do czasu, gdy Krzysztof wrzeszczy do mnie: stop! Koniec trasy! Zatrzymuję się i zanim wydobywam z siebie głos, by go zapytać, czy może zwariował z niewyspania, oświadcza mi, że GPS właśnie tu, na granicy słowacko czeskiej pokazuje punkt końcowy trasy. Minę ma nietęgą. Twierdzi, że na podstawie mało dokładnej mapy organizatora nie damy rady dojechać do mety w limicie czasu, że na pewno pobłądzimy i kto wie – może pojedziemy złą trasą i nas z tego powodu zdyskwalifikują. Na liczniku ponad 360 km. Najgorsze, tj. słowacka noc, za nami. No i co? To ma się teraz tak po prostu skończyć? Przecież nawet nie pobiliśmy naszego rekordowego przebiegu z dystansu Ultra w Gryficach! Moja wściekłość i rozpacz sięgają dna. Wrzeszczę, macham rękoma, tupię nogami. Próbuję wykrzesać z Krzycha choć trochę entuzjazmu. Nie możemy się poddać! Tak jak mawiał Bolesław Zajiczek: najlepiej nie poddawać się wcale, trzeba walczyć do końca. Nakazuję Krzyśkowi by wyciągał mapę i by zrobił to szybko. Długa chwila nad mapą. Jedziemy w milczeniu. Źle. No to zawracamy. Jadąc po mapie docieramy w okolice Cieszyna. Jeszcze w Czechach znowu długie myślenie nad mapą. Przed nami trasa szybkiego ruchu. Mapa jest niedokładna, ale dochodzimy do przekonania, że organizator na pewno nie puścił V4 „eską”. Jedziemy więc nie-eską. Jest dziwnie, bo „eski” nikt nie obstawia. Jeśli ktoś chce może z łatwością, z premedytacją ułatwić sobie trasę…. My nie ułatwiamy. Jedziemy uczciwie. Widzimy, że któryś z zawodników zawraca z eski, z kolei inny właśnie na nią wjeżdża….
Inny świat
I tak jedziemy i jedziemy, aż dojeżdżamy do Polski. Ostatnie skrzyżowanie w Czechach. Stoją tu policjanci, którzy kierują nas we właściwą stronę. To nas upewnia, że dobrze zrobiliśmy nie jadąc eską i, że wybraliśmy właściwą drogę. Polska. Nagle inny świat. Nikogo tu nie ma. Nikt nic nie wie. Gdzieś tu musi być punkt kontrolny. Gdzie? Stoję z boku. Krzysztof leci na postój taksówek i pyta taksówkarzy, czy widzieli wyścig i gdzie jechali kolarze. Z kilku, z którymi rozmawiał, jeden wiedział. Dzięki temu trafiamy na punkt. Razem z nami wpadają tam dwaj polscy zawodnicy. Okazuje się, że jeden z nich ma kontuzję na tyle poważną, że nie może jechać dalej. Chłopak ten ma na rowerze GPSa. Działającego. Takiego, który pasuje do naszego uchwytu rowerowego. Krzysztof i on (Paweł Kosiorek) gadają. Po chwili GPS kolegi jest już mocowany na rowerze Krzyśka. Dajemy w zastaw swój, w którym track się skończył. Na bufecie od obsługi dowiaduję się, że jestem druga wśród dziewczyn. Szybko kalkuluję i dochodzę do wniosku, że najpewniej obsługa nie zauważyła Magdy otoczonej przez chłopaków z teamu. Zresztą oni, z wozem, pewnie się tu nawet nie zatrzymali. Zatem jestem trzecia. Przede mną startowała dziewczyna z teamu Plannja, a ze mną (i odskoczyła) Szilvia Anyos. Któraś z nich musiała wylecieć. Obstawiamy, że Plannja.
Taxi!
Paweł zostaje na bufecie. Ma go zawieźć do Krakowa obsługa rajdu. Nie wiemy wtedy jeszcze, że krótko po tym jak ruszyliśmy, bufet z punktem pomiaru czasu zaczął się zwijać, a kolega z kontuzją został pozostawiony sam sobie i na własną rękę musiał zorganizować sobie powrót do Krakowa! Zastanawiające jest, gdzie był w takim razie tzw. Trupowóz. Przecież miał on jechać po trasie i zbierać nie tylko tych co porwali się z motyką na słońce i spuchli, ale też ludzi z kontuzjami i awariami. Mogę się jedynie domyślać, że kierowcy nie chciało się lecieć przez zakorkowane polskie miasta i pojechał eską. Zgroza. Gdybyśmy po drodze gdzieś padli, lub gdyby ktoś z jadących za nami padł, to też musiałby wracać sam. Czym? Taksówką??! No ale ruszając z bufetu jesteśmy święcie przekonani, że Paweł zostanie odwieziony na metę. Jedziemy. Wraz z nami kolega kontuzjowanego z nr 100 na plecach. Początek jest straszny, bo pojawia się paskudny bruk. Potem jest jeszcze jeden odcinek brukowy. A potem są... korki, małe ronda, światła. Gdzie jest policja i zabezpieczenie wyścigu? Nie ma! Przeciskamy się między autami, biegniemy / jedziemy chodnikami, przejeżdżamy na czerwonym i tak w każdym polskim miasteczku. Szosy są niewygodne. Są muldy (zwłaszcza przed Bielskiem mam wrażenie, że jestem pociskiem w katapulcie), dziury, brak pobocza, ogromny ruch samochodowy. Wściekli kierowcy wrzeszczą, trąbią, mijają nas na centymetry, zajeżdżają drogę. Jest strasznie! Zawodnik nr 100 po jakimś czasie zostawia nas. Wcale mu się nie dziwię. Nizinna kaseta dała mi niezły wycisk, a za bufetem jest bardzo pagórkowato. Na podjazdach piłuję 8-10 km/h, na zjazdach lecę ponad 40 km/h. Podjazd na maksymalnym młynku, na każdym zjeździe wrzucanie cięższych biegów. Lewa łapka w dolny chwyt, potem prawa, skłon i lot. I tak góra – dół, cały czas aż do Kęt. W Kętach polscy kierowcy wspięli się na prawdziwe wyżyny chamstwa, prawie doprowadzając do wypadku!
Ulga Macochy
Już w Polsce rozdzwonił się mój telefon. Zaczęły przychodzić smsy. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to wystraszona rodzina i znajomi oglądali w TV dekorację zwycięzców. Ktoś do kamery niefortunnie się wypowiedział, że wyścig ukończyła 1 kobieta, nie dodając, że pozostałe jeszcze jadą. Od jakiegoś czasu jedzie z nami chłopak. Jest dziwnie milczący. Dopiero gdy po raz drugi mijamy rzeczkę o śmiesznej nazwie Ulga Macochy zatrzymujemy się i zaczynamy gadać. Krzysztof sprawdza, czy faktycznie ta rzeczka miała się pojawić 2 razy. Na szczęście to dobra droga. Chłopak coś gada po węgiersku. Nie sposób go zrozumieć. Krzysztof po angielsku tłumaczy mu dlaczego stoimy. Droga nr 948 łącząca Kęty i Oświęcim jest bardzo ruchliwa. Mimo, że jest płasko i z wiatrem, to jest w mojej ocenie najtrudniejszy odcinek na trasie. Jest bardzo wąsko. Jest ogromny ruch. Mija nas TIR za TIRem. Jadą szybko. Podmuch za jednym z nich wyrywa mi słuchawkę z ucha. Gdzie ta policja??? Modlę się, by nikt nas tu nie zabił. Kiedy wreszcie odbijamy w prawo oddycham z ulgą. Po chwili proszę Krzysia o krótki postój. Moje nerwy to strzępy. Muszę usiąść i się uspokoić. Na trzęsących się nogach nie sposób jechać.
Ekspresówki
Teraz aż do mety jest prawie płasko. Już w Krakowie, jakieś 2 km przed metą padają baterie w GPSie. Pytamy miejscowych którędy na Błonia. No i w końcu jest. Po niecałych 24 godzinach od startu w Budapeszcie, pokonaniu trasy o długości 548,90 km i przewyższeniu 3850m dojechaliśmy do Krakowa. Na mecie dowiaduję się, że jestem 5. To dziwne, bo wg wyliczeń powinnam być 3 lub 4. Abym mogła faktycznie być 5, to jedna dziewczyna powinna mnie na trasie wyprzedzić. Przefrunęła drogą ekspresową? Dziewczyna, która została uznana za 3 pojawiła się tylko na starcie i mecie. Nie ma jej czasów z żadnego punktu kontrolnego. Któż może wiedzieć którędy jechała? Na mecie medal pamiątkowy, rozmowy z innymi zawodnikami. Generalnie super impreza i świetna okazja do popełnienia spektakularnej pięćsetki przez 4 kraje. Świetne zabezpieczenie trasy przez policję w szczególności na Słowacji, ale też na Węgrzech i w Czechach było nieźle. Szkoda, że bufety były tak daleko od siebie, że niebezpieczny zjazd na Słowacji zebrał ofiary oraz, że najgorzej pod względem jakości dróg, zabezpieczenia trasy i kultury kierowców wypadł nasz kraj. Szkoda też, że nikt nie pilnował by zawodnicy nie wjeżdżali na eski. Poza tym czad!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz